Thursday, August 30, 2012

Dentysta po raz ostatni...

Tym razem mogłam się w końcu wyspać przed wizytą u dentysty, a nie, tak jak poprzednio, iść pół przytomna na 8:00. Choć może to i lepiej, że byłam pół świadoma? No mniejsza o to. Byłam umówiona na 15:00. Niestety tym razem musiałam udać się do innej kliniki, a ta była oddalona od mojego domu o ponad 2 mile, przy czym prowadziła do niej droga, przy której tradycyjnie nie było chodnika, bo Amerykanie to naród na kółkach, a szkoda, bo mogłabym sobie zrobić spacerek. Zadzwoniłam więc po taksówkę, a tu można było się wkurzyć... Dzwonię do jednej firmy - nie ma żadnej taksówki, która przyjechałaby po mnie o 2:00 PM, a tak sobie życzyłam. Dzwonię do drugiej i słyszę odpowiedź "We are not serving your area", tak? a przecież w internecie macie jak byk wypisaną moją miejscowość. No cóż... dzwonię do trzeciej firmy... "Będziemy za 10 - 20 minut" ... za chwilę dzwoni do mnie taksówkarz i pyta jeszcze raz pod jaki adres ma przyjechać, podałam adres, powiedział "I'll be there in 2 minutes"... Skoro miał pojawić się w dwie minuty, to wyszłam już z domu wyszykowana, zamknęłam drzwi, nawet nic nie zdążyłam przegryźć, bo przecież myłam zęby i nie chciałam, żeby dentysta przegrzebywał się przez resztki jedzenia, więc wyszłam przed dom i czekam... i czekam... i czekam... minęło 10 minut! Potem kolejne 10! i kiedy już miałam dzwonić do niego i pytać gdzie jest, zobaczyłam, że na horyzoncie wyłania się jakiś stary grat, a u mnie rzadko jakiś samochód przejeżdża (średnio z 10 na godzinę ;) ) i ten stary grat okazał się być moją taksówką. No dobra, spóźniłeś się koleś, ale zdążymy, więc zostaje ci to darowane ;) Po drodze GPS wyprowadził szanownego taksówkarza w polę, trochę pobłądził, ale w końcu znaleźliśmy się na właściwej trasie. Kiedy dotarliśmy na miejsce dostał ode mnie mały napiwek za to, że musiał się biedak stresować, że nie wiedział gdzie jest. 
Jestem na miejscu, wchodzę do budynku i szukam suite no. 204. Zaglądam do środka, do recepcji, i jak to zwykle bywa, wypełniam ankietę dotyczącą mojego zdrowia. Były to pytania typu "czy masz alergię na to czy na to", "czy cierpisz na jakieś choroby związane z sercem np. angina", "czy miałeś jakieś choroby weneryczne np. viral hepatitis" itp. 
Później poszłam poczekalni by usiąść i oczekiwać na swoją kolej... i już za chwilę byłam wołana na fotel przez asystentkę. 
Ta wizyta również wyglądała inaczej... Choć wiele czynności się powtórzyło, to jednak były też inne elementy zawarte w całym rytuale. Pokazałam asystentce swoje piękne zdjęcie rtg zainfekowanego zęba, po czym ze szczegółami opowiedziałam jego historię, jak to był leczony nie tak dawno w Polsce i pewnego dnia pękł, więc pomyślałam, że dzieje się coś złego, dlatego poszłam do dentysty, a dentysta skierowała mnie tu itd. 
Następnie przemiła dentist assistant poinformowała mnie, że pracuje z nimi pewien dentystka polskiego pochodzenia, ale niestety go tutaj dziś nie ma, bo jest na wakacjach. Zrobiła też kilka zdjęć rtg tego samego zęba i zawołała głównego dentystę, który miał się mną dzisiaj zająć. Dentysta okazał się panem z niezłym poczuciem humoru, wymieniliśmy się żartami, po czym z ogromnym entuzjazmem i podekscytowaniem patrzył na rentgen mojego nieszczęsnego zęba, jakby miał zaraz zabrać się do przekopywania dna rzeki w poszukiwaniu złota. Nawet asystentka zapytała mnie wtedy "Are you as excited as he is?"... powiedziałam, że "Yeah, that's gonna be interesting. I will be happier when I leave, though" haha. Asystentka jak i dentysta wybuchnęli śmiechem, po czym powiedzieli "We are not taking it personally, no worries"... Kiedy w klinice dentystycznej spotyka się takich ludzi, to aż chce się do nich wracać. Niestety mi już nie będzie dane chodzić tam nawet na wizyty kontrolne :( ... 

Po co tam właściwie przyszłam? Przyszłam na leczenie kanałowe... cała impreza trwała prawie 2 godziny... na szczęście podczas tych dwóch godzin miałam specjalną "poduszkę" z jednej strony szczęki pomiędzy górnymi i dolnymi zębami, po to bym nie męczyła się i własnymi siłami nie próbowała trzymać otwartej buzi przez tak długi czas. Na oczy założyli mi też okulary przeciwsłoneczne, żeby lampa nie raziła mnie w oczy. No i zaczęło się... Dentysta jak zwykle powiedział, że jeśli coś zaboli, to mam dać znać podnosząc rękę, wtedy zrobimy przerwę lub damy więcej znieczulenia w to miejsce. Szczerze? Przez cały zabieg nic mnie nie bolało, zaczęłam coś czuć przy końcówce, ale nie było to nic, co można było nazwać bólem. Po wszystkim, dentysta wyprostował mój fotel do pozycji siedzącej i znów zrobił zdjęcia rtg mojego zęba nad którym pracował, po czym wyjaśnił mi ze szczegółami co robił, dlaczego, gdzie i co ja mam zrobić w razie gdyby zaczęło mnie strasznie boleć i gdyby pojawiła się opuchlizna. Kiedy już zadałam wszystkie pytania jakie przyszły mi na myśl, doktorek się pożegnał, a asystentka poszła ze mną do recepcji, gdzie dostałam spis leków przeciwbólowych w razie gdybym czuła ból przez kolejne kilka dni co jest normą, no i przyszedł czas na płacenie...

Jesteście ciekawi ile?

...

$ 1296.00 

Ale, że ubezpieczenie pokrywa część kosztów, zapłaciłam $ 378... uff (wystarczyłoby na round trip samolotem do NY :( )

Monday, August 27, 2012

Czy tęsknię za Polską po pięciu miesiącach w USA?

Czy tęsknię za Polską... to również jedno z najczęstszych pytań. Czasem zastanawiam się co na nie odpowiedzieć, bo tak naprawdę jestem w trochę innej sytuacji niż np. au pair, która przyjechała do Stanów na rok i nikogo tutaj nie zna, więc tęski na rodziną i za domem, za Polską. Jestem też w innej sytuacji niż szczęśliwiec, któremu udało się wygrać na loterii zieloną kartę, a że nie ma żony/męża, decyduje się wydajechać do USA samotnie i zaczynać życie od nowa zupełnie solo.

Jak w stakim razie jest ze mną? Mój mąż przyjechał do USA jakoś w połowie marca, wtedy niewiadome było kiedy tak naprawdę sie spotkamy. Miałam obawy, że stanie sie to dopiero w październiku. Żyłam więc w Polsce przez kilka dni umierając z tęsknoty i licząc, że mój ślubny znajdzie dla mnie jakieś mieszkanie. Po dwóch tygodniach znalazł się domek (a właściwie połowa z niego) na wynajem. Kiedy sie o tym dowiedziałam od razu sięgnęłam po swoją listę pakowania i sprawdzałam czy wszystko mam. Wyciągnęłam swoją ciężką walizkę, napakowałam rzeczy i czekałam na wylot żegnając się w tym czasie z rodziną. Pamietam nawet, że kiedy pojechałam pożegnać się z babcią, powiedziała ona "Nie będziemy płakać, nie będziemy, żeby Ci nie było smutno", jednak kiedy odjeżdżałam, a było to w nocy, by wrócić do siebie do domu, zapaliły się światła samochodu i wtedy zobaczyłam, że babcia, która wyszła odprowadzić mnie do auta, zaczęła płakać. Wyjechałam z podwórka i przez całą drogę do domu sama ryczałam jak głupia i zadawałam sobie pytanie "Dlaczego to musi byc takie trudne?"... Od tej pory wiedziałam, że nie chcę więcej pożegnań, nie pojechałam więc już do nikogo innego, ale w domu rodzinnym czekały mnie kolejne łzy. Mama źle się czuła już od tygodnia, jest ze mną bardzo związana i już od miesięcy powtarzała mi, że ona nie wyobraża sobie jak to będzie, kiedy wyjadę. Na lotnisko odprowadzała mnie z tatą we łzach. Tzn. mama była we łzach, tata nie. Ojciec mówił, że po co płakać, skoro jadę do męża, przy którym będę bezpiecznia, oraz do kraju, w którym ludziom się lepiej żyje. To jego słowa, i powtarzał mi je od początku, jak tylko dowiedział się, że planujemy ślub. 

Wsiadłam w samolot do Warszawy, a w Warszawie czekałam na ten do NYC. Wtedy zadzwoniła mama i obie płakałyśmy. Byłomi wszystko jedno, że ludzie się gapią, że wymieniają między sobą spojdzenia. Ja chciałam tylko tego, żeby dali mi się wypłakać w spokoju. Cały rejs samolotem czułam kłucie w serduchu i tak już mi zostało do końca dnia. Drugiego dnia wszystko się zmieniło. Byłam z mężem, a rodziców mogłam zobaczyć na Skype'ie. Przestało mnie boleć serducho, przestałam też w ogóle myślec ile czasu minie zanim znów zobaczę się z rodziną w Polsce. Nawet babcia z dziadkiem rozmawiają ze mną na Skype'ie i jakoś tak zrobiło się raźniej.

Nie tęsknię za Polską jako za krajem, tęsknię za rodziną i znajomymi, którzy tam zostali. Jednak ta tęsknota na codzień nie jest odczuwalna, bo staram się po prostu o tym nie myśleć. Wiem jednak, że rodzina w Polsce odczuwa brak mojej osoby trochę silniej, dlaczego? Mądre słowa pewnej piosenki, z którymi się zgadzam "It's easier to leave than to be left behind" ... Lepiej się czułam, kiedy to ja wyjeżdżałam do czegoś nowego, niż kiedy to ktoś mnie opuszczał. Wiem, że jest im ciężej. Ale staram się poświęcać im dużo czasu rozmawiając, pisząc wiadomości prawie dzień w dzień.

Jaki jest więc mój stosunek do samej Polski? To ojczyzna. Nie wybiera się jej tak, jak nie wybieramy rodziców. Jednak nie chciałabym wracać do Polski na stałe. Spędziłam tam 22 lata swojego życia i myslę, że to wystarczy. Nie wiem czy zostanę na stałe w Stanach, na dzień dzisiejszy chodzi mi po głowie inny kraj... ciepły kraj nadmorski w którym chciałabym się kiedyś osiedlić. Ale żeby zdecydować razem z mężem gdzie chcemy mieszkać na stałe mamy jeszcze sporo czasu. Teraz czeka nas przeprowadzka do Północnej Karoliny, po 3 latach zmieniamy stan lub kraj, a gdzie nas wyślą? Nie wiadomo...

Sunday, August 26, 2012

Dentist once again

W piątek znów byłam u dentysty. Umówiłam się dlatego, że podczas używania nici dentystycznej wyciągnęłam sobie plombę. Tym razem miałam akurat robione coś więcej niż poprzednim razem, więc pomyślałam, że o tym napiszę.

Weszłam do przychodni o 8:20, a umówiona byłam na 8:30. Trochę się przeraziłam, bo w poczekalni prawie nie było wolnych miejsc, więc pomyślałam, że pewnie będę musiała długo czekać na swoją kolej. Jednak nie. Po zameldowaniu w recepcji, że jestem i wpisaniu się na listę, czekałam może niecałe 10 minut, aż zawołają mnie po imieniu. Tak, tutaj wołają po imieniu, nie wiem jak jest w innych przychodniach w USA, ale zakładam, że tak samo. W Polsce zwykle wołali mnie po nazwisku. Tutaj bardzo podoba mi się to "zmniejszanie dystansu" pomiędzy obcymi sobie osobami.
Tradycyjnie na wejściu przywitała się ze mną dental assistant, która zaprosiła mnie na fotel i wyświetliła na ekranie zdjęcia RTG moich zębów. Po chwili pojawiła się dentystka, która z szerokim uśmiechem przywitała swoją pacjentkę, po czym włożyła mi do ust coś na kształt 'lizaka', pachniało gumą balonową, potarła tym dziąsła w okolicy, gdzie zamierzała się nade mną poznęcać ;) Dzięki temu lizakowi, moje dziąsła trochę się znieczuliły na igłę przez którą podała znieczulenie. Ukłucia nawet nie czułam. Mój fotel został znów ustawiony tak, że przez następne pół godziny byłam w pozycji horyzontalnej. Dentystka uprzedziła mnie, że gdyby coś zabolało podczas zabiegu to mam dać znać podnosząc rękę. W czasie pracy nad moim zębem dentystka jak i jej asystentka miały na twarzach maski (jak chirurg ;) ), widać, że dbają tutaj bardzo o zachowanie zasad higieny. Dentystka, która pracowała nad moim zębem miała też założne na oczy takie mini lornetki/teleskopy? Jak się to nazywa? Wcześniej widziałam coś podobnego jedynie u zegarmistrza, ale i tym zrobili na mnie dobre wrażenie. Obie panie ucinały sobie pogawędnę na temat jedzenia - mówiły o jumbo shells stuffed with ricotta cheese ;)
Po zabiegu dentystka poinformowała mnie, że jej asystentka porozmawia ze mną na temat kosztów i ubezpieczenia i pożegnała się słowami "It was nice to see you again."
Po rozmowie o kosztach zostałam znów pokierowana do poczekalni i czekałam aż recepcjonistka zapozna się z moją dokumentacją, po czym zawoła mnie po imieniu. Koszt całej "przyjemności"? $45.20 - przy czym ogromną część pierwotnej kwoty pokryło ubezpieczenie.

Wizytę u dentysty wspominam bardzo pozytywnie i bezboleśnie. Jestem bardzo zadowolona :)

EDIT: Acha, zapomniałam dodać, że wczoraj (sobota) wysłałam swoje dokumenty z polskiej uczelni do agencji ewaluującej IERF.ORG ... Ewaluacje z tej agencji są akceptowane przez mój uniwerek. Zanim wyślecie dokumenty do którejkolwiek z agencji ewaluujących, upewnijcie się, że szkoła, którą wybraliście nie będzie miała z tym problemu.

Tuesday, August 21, 2012

Niedziela z kamerą wśród skaterów

Nigdy nie lubiłam niedziel. Ten dzień zawsze kojarzył mi się z takim dziwnym zastojem, nudą, nostalgią, depresją, czyli dniem, gdzie oprócz mszy w kościele nic się nie dzieje. Po popołudniowym obiedzie moja rodzina zwykle szła na spacer, albo na drzemkę, albo po prostu zasiadała przed telewizorem. Ja jestem wrogiem telewizora numer jeden. Ten grat stał w moim pokoju dobre kilka lat i był włączony przez ten czas może kilka razy. W końcu wyrzuciłam to bezużyteczne pudło, a na jego miejsce w moim pokoju przybyło książek. Ale wróćmy do tej nieszczęsnej niedzieli... wiem, że ten dzień nie tylko ja kiepsko przeżywam... kilku moich znajomych ma podobne odczucia, pomimo tego, że niedziela była dniem wolnym od szkoły, studiów czy pracy. Kiedy chodziłam do liceum, pamiętam, że w weekendy mogłam zadzwonić do pewnego zakładu pracy, gdzie przyjmowali chętnych do pomocy przy maszynach produkujących tytoń. Niedzielę traktowałam więc jako dzień w którym mogłam sobie dorobić do kieszonkowego, a tak naprawdę chodziło o to, żeby jak najszybciej się tego dnia pozbyć z kalendarza. Praca trwała od 14:00 do 22:00, więc prawie cały dzień przeminął na pracy. W końcu nadchodził upragniony poniedziałek, a we mnie wstępowało życie. W późniejszym wieku, czyli kiedy skończyłam 20 lat, jedną niedzielę miesiąca poświęcałam na zakupy w centrum handlowym (kocham Stary Browar w Poznaniu ;) ), nie, nie traciłam wtedy jakichś ogromnych sum pieniędzy, chodziło raczej o samą wycieczkę, kupienie kilku drobiazgów, poobserwowanie ludzi przechodzących nieopodal, kiedy ja siedziałam z kubkiem kawy ze Starbucksa... W ten sposób próbowałam się z tą nieszczęsną niedzielą oswoić i ją polubić. Eh, wróciłabym chętnie do Starego Browaru w każdej chwili, bo ani w Niemczech ani w USA nie widziałam tak pieknego centrum handlowego jak to.
Oczywiście często niedziela mijała mi na nauce, pisaniu pracy licencjackiej na trzecim roku studiów, na przygotowywaniu projektów, prezentacji, na tłumaczeniach czy pisaniu planów lekcji (tak, uczyłam w szkole angielskiego w ramach praktyki zawodowej), na czytaniu, ale mimo wszystko niedziela koajrzyła mi się smutno.

W USA niedziela jest dniem w którym zwykle staramy się robić coś ciekawego, przez co nostalgia, nuda i smutek przemykają gdzieś obok niezauważone. Ostatnią niedzielę spędziłam z mężem, obserwując jak "odrabia" swoje zadanie domowe. Mój mąż uczy się w militarnej szkole dziennikarskiej, po to, by pewnego dnia zostać się dziennikarzem lub prezenterem w wojskowej telewizji bądź radiu. Bardziej widziałabym go w radiu, ma do tego dobry klarowny głos, a przy tym świetną dykcję i brak silnego akcentu, który mówiłby skąd pochodzi ;) No, ale to mój mąż, więc pewnie pomyślicie, że nie jestem obiektywna... na szczęście moje zdanie poparte jest jego dobrymi ocenami, więc myślę, że się nie mylę :)

Jako gwiazdę swojego "footage", czyli materiału filmowego, mój mąż wybrał swojego kolegę z branży, który jeździ na desce. Pojechaliśmy więc we trójkę, do skate shopu, który znajdował się w oddalonym o 20 mil miasteczku. Miałam okazję podpatrzeć jak bawi się amerykańska młodzież, a także odzyskałam wiarę w to, że młodzi ludzie interesują się czymś więcej, niż tylko własnym komputerem i tym ile mają znajomych na znienawidzonym przeze mnie Facebooku.

Tak wyglądał owy skate shop:









Na zapleczu sklepu był tzw. halfpipe, na którym już jeździło kilka dzieciaków, niestety nie zrobiłam tam zdjęć, bo za dużo ludzi się wokół mnie kręciło. Ale zrobiłam zdjęcie kamery (kamera jest własnością szkoły).



Później jednak na halfpipe'ie zaczęło robić się tłoczno, mój mąż przeprowadził więc krótki wywiad ze swoim kolegą, nagrał kilka jego tricków i upadków na desce, po czym spakowaliśmy kamerę i ruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś skate parku. Okazało się, że jednen z nich jest na obrzeżach miejscowości, w której mieszkamy. 

Kiedy dotarliśmy do parku, nie było tam nikogo. Obok skate parku było boisko do koszykówki, gdzie mogliśmy zobaczyć głównie wysokich, silnych, bardzo wysportowanych Afro-Amerykanów, którzy spędzali niedzielę grającw kosza. 




Po kilku minutach jednak w skate parku zaczęło przybywać fanów ruchu na kółkach. Widziałam młodzież na deskorolkach, BMXach, a nawet hulajnogach. Udało mi się zdrobić zdjęcie tylko jednemu z nich:



Ech no i na końcu ja, która robi zdjęcia swoim sandałom :P


Przepraszam Was najmocniej za jakość zdjęć - robione telefonem ;)

Tuesday, August 14, 2012

W końcu doszła paczka z Polski!

Nareszcie doszła do mnie paczka od rodziców z Polski! Czekałam na nią już od 28 czerwca, dziś mamy 14 sierpnia, więc łatwo mozna policzyć, że przesyłka płynęła/jechała do mnie 48 dni! No, ale jest i bardzo mnie to cieszy, bo znalazło się tam kilka rzeczy, na których mi bardzo zależało - m.in. środki przeciwbólowe, do których się już przyzwyczaiłam i nie wiem czy kiedykolwiek je zmienię, ale to zachowam dla siebie ;)

Paczka nie wyglądała ładnie, kiedy do mnie przyszła... Wyglądała tak, jakby ją ktoś poturbował, ale na szczęście rodzice tak dobrze zapezpieczyli przedmioty w kartoniku, że wszystko przeżyło ;)

Oto paczka po swojej długiej drodze :D


I kilka drobiazgów, które w nej przyszło ;)

Zegarek, który dostałam w prezencie robiąc zamówienie na stronie YVES ROCHER

Dwa balsamy do ust z masłem shea z YVES ROCHER

Próbka kremu nawilżającego z YVES ROCHER


Krem ochronny BAMBINO o którym słyszałam wiele dobrego pomimo nieciekawego składu ;)

Szminka do ust w kolorze czarnej porzeczki o wspaniałym zapachu owoców leśnych z YVES ROCHER

 

Klej do sztucznych rzęs kupiony na Allegro




Antyperspirant w kulce - nie wiem czy będę go często używać, ale chciałam wypróbować, bo słyszałam, że jest dobry.

Balsam do ciała lekko brązujący, pachnie jak orzechy...  z YVES ROCHER
YVES ROCHER to francuska firma, która zajmuje się produkcją kosmetyków naturalnych. Trafiłam na tę firmę poprzez GROUPON, na którym szukałam ciekawych okazji kuponowych. Zobaczyłam wtedy, że za 60 zł można zakupić kosmetyki warte ok. 150 zł, więc zdecydowałam się na zakup kuponu. Większość z kosmetyków, które kupiłam sprezentowałam mojej mamie, a te, które widziecie powyżej poprosiłam o przesłanie do mnie do USA.

W paczce dostałam też kilka innych rzeczy o które prosiłam, nie wiem jaka jest waga paczki, ale rodzice zapłacili za wysyłkę ok. 60 zł (jeśli to kogoś interesuje).

W którymś z następnych postów będzie mały projekt denko z tych kosmetyków, które już Wam pokazywałam. Gdybyście mieli jakieś dodatkowe pytania to wiecie od czego są komentarze i e-mail do mnie ;)

Monday, August 13, 2012

Amerykanie... inteligentni czy nie?

Od Polaków często słyszy się, że Amerykanie inteligencją nie grzeszą. Śmiejemy się z nich, bo geografia Amerykanów kuleje. Parskamy śmiechem, kiedy mówią, że nie potrafią wkazać Polski na mapie Świata. Wypinamy pierś do przodu i prężymy się z dumy, bo przecież my wiemy gdzie jest Polska, my wiemy, gdzie jest USA, my wiemy więcej... Ale czy na pewno? I czy tylko Amerykanie mają braki w wiedzy ogólnej?

Wyobraźcie sobie, że kiedy razem z mężem załatwialiśmy formalności związane z naszym ślubem, Niemiec z którym miałam przyjemność o tym rozmawiać (bo odbywało się to poprzez niemieckie biuro podróży), powiedział, że będę musiała iśc do Ambasady po wizę do Niemiec i do Danii. Na pytanie "Dlaczego?", odpowiedział, że dlatego, że jestem z Polski... Wyjaśniłam więc szanownemu panu, że Polska krajem należącym do Unii Europejskiej i jest też w Strefie Schengen, więc nie widzę powodów, dla których miałabym się ubiegać o wizę do tychże krajów. Facet powiedział, że zaraz oddzwoni, rozłączył się, sprawdził co i jak, po czym oddzwonił i przynał mi rację. Powiem szczerze, że byłam w ciężkim szoku, ponieważ nawet na stronie internetowej agencji, Polska znajdowała się na liście krajów, które nie potrzebują wizy do Niemiec i Danii, a tu nagle pracownik owej agencji wyskakuje mi z taką informacją. 

Kilka lat temu w TV miałam okazję obejrzeć materiał na temat wiedzy obcokrajowców o Polsce. Nie wszyscy wiedzieli czy Polska ma prezydenta czy króla, nie wszyscy wiedzieli które miasto jest naszą stolicą, nie wszyscy wiedzieli też jaką mamy walutę... My wtedy pukamy się w czoło i myślimy "Jak można tak oczywistych rzeczy nie wiedzieć?"... No właśnie... to, co jest oczywiste dla nas nie koniecznie oczywiste musi być dla obywateli innych krajów. Dla Niemca nie do pomyślenia może być fakt, że ktoś nie wie które miasto jest ich stolicą. Dla Francuza równie kuriozalnym zjawiskiem może być niewiedza na temat tego gdzie znajduje się Wieża Eiffla. A dla Szkota dziwne może być to, że ludzie często mylą Szkocję z Anglią, albo też myślą, że cała Wielka Brytania należy do Anglii / jest Anglią.

Powracając jednak do Amerykanów... Bardzo lubimy śmiać się z pewnych filmików, które krążą na Youtubie, gdzie pewien australijski reporter odpytuje Amerykanów z wiedzy ogólnej. Fakt faktem Amerykanie dają tam takie odpowiedzi, że moznaby się popłakać ze śmiechu, przykłady?

  • Pytanie: Kim jest Fidel Castro? Odpowiedź: Piosenkarzem?
  • Pytanie: Kim jest Tony Blair? Odpowiedź: Aktorem?
  • Pytanie: Kim był pierwszy człowiek na Księżycu? Odpowiedź: John Glen
  • Pytanie: Co to jest meczet? Odpowiedź: Zwierzę?
  • Pytanie: Ile nerek ma człowiek? Odpowiedź: Jedną
  • Pytanie: Język którym posługują się mieszkańcy Ameryki Łacińskiej, to łacina. Prawda czy fałsz? Odpowiedź: Nie mam pojęcia.
 Ale tak naprawdę... ilu z Was potrafi powiedzieć, że Fidel Castro to przewodniczący Rady Państwa i premier Republiki Kuby, pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Kuby i przywódca rewolucji kubańskiej? Ilu z Was wie, że Tony Blair to były premier UK? Kto z Was wie, że pierwszym człowiekiem na Księżycu był Neil Armstrong (tak dla porównania faktów, pierwszym człowiekiem W KOSMOSIE był Jurij Gagarin). Kto z was potrafi powiedzieć, że meczet to muzułmańska świątynia? Zapewne to, że człowiek ma dwie nerki wie większość z nas, a potraficie pokazać gdzie one się znajdują? O dziwo z anatomią człowieka Polacy też mają problemy. A jak to jest z tą Ameryka Łacińską? Mówią tam po łacinie? Nie, w Ameryce Łacińskiej używa się języka głównie hiszpańskiego (ale tez portugalskiego i francuskiego ;))

Jak poszło z pytaniami? Potrafiliście odpowiedzieć na wszystkie? Wciąż myślicie, że Amerykanie mają ograniczoną wiedzę oraz że Polacy są od nich o wiele mądrzejsi? Nie żebym nie zgadzała się z tą teorią, ale ... my Polacy też mamy straszne braki w edukacji. Jakiś mały dowód? Hmm... no na przykład filmiki na Youtubie:

http://www.youtube.com/user/MaturaToBzduraTV/videos

Wiedza ludzi w katolickim kraju (Polsce) na tematy religijne:

http://www.youtube.com/watch?v=3Dsbo_-lEMQ

Zachęcam do obejrzenia i mam taką propozycję... kiedy Kuba zada pytanie, zróbcie pauzę i spróbujcie sami odpowiedzieć. Kuba raczej nie zadaje trudnych pytań, czasem tylko podchwytliwe, ale jak się na spokojnie pomyśli, to można poprawnie odpowiedzieć, ale czy zawsze?

Ja wiem, że filmiki na youtubowym kanale Matura To Bzdura, to głównie montaż momentów z najzabawniejszymi odpowiedziami, ale jednak sa one prawdziwe. Wydaje mi się, że dokładnie tak samo jest z filmikami nagranymi przez Australiczyka przepytującego Amerykanów. Ciekawa jestem też czy odseparowana od reszty Świata Australia to kraj, którego mieszkańcy wiedzą gdzie jest Francja, jaką walutę ma Hiszpania lub kim była Margaret Thatcher.

Kiedy obejrzycie kilka odcinków Matura To Bzdura, dowiecie się tak interesujących rzeczy jak:

  • Aorta = aureola ;)
  • Potylice mamy gdzieś na brzuchu
  • Krzywa Wieża znajduje się w Paryżu
  • Hiszpania jest we Francji
  • Walia to to samo co Anglia
  • Państwo o kształcie buta to Grecja!
  • Kopenhaga jest w Niemczech lub we Francji
  • W synagodze modlą się Arabowie
  • 6 * 1/7 = 42 
  • Gwiazda króla żydowskiego czyli gwiazda... Allaha!
  • Menstruacja = kopulacja
  • Stolica Wielkiej Brytanii to Anglia
  • Miejsca na ludzkiej skórze, które nie są owłosione to żebra!
  • Rodzice Jezusa to Adam i Ewa 
  • Stolicą Francji jest Louvre
  • Ojczyzna Boba Marleya to Kuba
  • Waluta Rosjan to szyling
  • Syrena to połączenie ... kobiety i "dół-ma-ogon"
Anyway... chciałabym niektórym z Was powiedzieć (choć nie wiem czy mam takich czytelników czy nie)... nie pieklcie się tak, kiedy Amerykanin nie wie gdzie jest Polska, bo założe się, że niektórzy z Was też nie wiedzą gdzie jest np. Urugwaj. A wyobraźcie sobie, że Polska dla Ameryki jest tak samo ważna jak właśnie dla Polaków Urugwaj. 

P.S. Mój post miał za zadanie uzmysłowić niektórym osobom fakt, że tak naprawdę w każdym kraju znajdą się ludzie nieoduczeni czy ignoranci, Nikt nie jest idealny, mało kto zna odpowiedź na wszystkie pytania z wiedzy ogólnej. Ja np. jestem totalnym zerem jeśli chodzi o fizykę. Znam jakieś tam podstawy, ale niestety sposób w jaki lekcje fizyki były prowadzone w moim gimnazjum jak i liceum (gdzie nauczyciel szczególnie za mną nie przepadał - i z wzajemnością) skutecznie zniechęciły mnie do zgłębiania wiedzy z tej dziedziny.

Jeśli ktoś wyrabia sobie opinię o kraju w którym nigdy nie był i o ludzich, których nigdy nie poznał na podstawie youtubowego filmiku, to ja po prostu nie mam więcej pytań. ;)

A co powiedzielibyście na temat Włochów? Większośc z nich niestety nie zna angielskiego, mimo iż jest to jedna z głównych wakacyjnych destynacji. Kręci się tam dużo turystów, a czasami po angielsku nie można się dogadać nawet z kelnerką w restauracji. Poza tym, nikt nigdy nie wspomina o tym, że we Włoszech powtarzanie klasy to norma i nikt się tym nie przejmuje, bo o wykształcenie to oni dbają średnio. Ale czy powyższe fakty sprawiają, że mam ich wszystkich za głupków? Nie.

Sunday, August 12, 2012

Dentist: a prestidigitator who, putting metal into your mouth, pulls coin out of your pocket. Ambrose Bierce - czyli wizyta w klinice dentystycznej

Wkurzyłam się... wkurzyłam się i to bardzo, dlaczego? Dlatego, że w Polsce tuż przed wyjazdem pojechałam do dentysty z problematycznym zębem, którego dopadła próchnica. Ząb został wyleczony i wydawało się, że szafa gra. Niestety niedawno, jedząc jabłko poczułam, że jeden z zębów się ukruszył. Okazało się, że był to ten sam, który był leczony w Polsce tuż przed wyjazdem... Umówiłam się więc na wizytę do kliniki dentystycznej, która jest położona 10 minut drogi pieszo od domu, w którym mieszkam.

Wstałam o 6:00 rano po to, żeby mieć czas na prysznic, zjedzenie śniadania i przejście 10-minutowej drogi do kliniki. Zwykle takim wizytom towarzyszy mi ogromny stres, ale tym razem byłam chyba za bardzo niewyspana, żeby zdążyć się zdenerwować na zapas. Weszłam do przychodni, zarejestrowałam się jako nowy pacjent, po czym miła pani powiedziała, że mogę usiąść i poczekać aż ktoś wezwie mnie do środka po imieniu. Siedziałam trochę jak na szpilkach, bo chyba nikt nie lubi czekać na coś niemiłego, co nie? To było takie same uczucie jak wtedy, kiedy nauczyciel patrzy w dziennik i zastanawia się kogo dziś poprosić do tablicy, żeby "przypomniał" o czym była poprzednia lekcja, a ja siedzę i modlę się, żebym to nie była ja, nie dziś! ;) No, ale tutaj byłam pewna na 100%, że czeka mnie to, co stać się musi, pytanie tylko... ile czasu będę czekać? 10 miut, 20 minut? 

W końcu drzwi do gabinetu się otworzyły i zostałam poproszona do środka. Przywitała mnie asystentka, która zrobiła mi rentgen szczęki, tzn. wszystkich zębów i ich korzeni, a odbyło się to na stojąco :P Natępnie poprosiła mnie o przeniesienie się na fotel i zrobiła kolejne zdjęcia. Po chwili przyszła dentystka, która przedstawiła się, przywitała i jak to po amerykańsku przystało, powiedziała, że miło mnie poznać. Następnie przeglądnęła zdjęcie RTG moich zębów i zapytała czy mam jakieś problemy z zębami... Hmm... od czego zacząć? Jasne, że mam problemy, są wrażliwe, odczuwam dyskomfort podczas picia zimnych napojów, kiedy patrzę na nie pod światło widzę małe rysy na szkliwie, zęby są podatne na próchnicę, mam problem z tym, że często pomiędzy zęby dostaje mi się jedzenie, muszę je czyścić conajmniej 3 razy dziennie, mówić jeszcze? Stomatolog z tym swoim amerykańskim uśmiechem na ustach powiedziała jednak, że mam się nie obawiać oraz, że wszystko będzie dobrze... Eh łatwo jej mówić, nic się nie bać? Ja się boję o konto bankowe jeszcze bardziej niż martwię się o swoje zęby, a te przyprawiają mi i tak sporo problemów ;) Dentystka ustawiła więc mój fotel tak, że byłam praktycznie w pozycji horyzontalnej i zapytała kiedy ostatnio miałam czyszczone zęby u dentysty... hmm... nigdy? Tutaj, w USA, wydaje się, że ten zabieg jest bardzo popularny i powinno się go robić raz na 6 m-cy, w Polsce dentysta nigdy nawet nie proponował mi czyszczenia... nie mówiąc już o robieniu zdjęć RTG. No i zaczęło się... miałam pierwsze w swoim życiu czyszczenie i polerowanie zebów... Muszę przyznać, że czyszczenie było zabiegiem dość nieprzyjemnym, odczuwałam to tak, jakby ktoś wpychał mi igłę pomiędzy zęby a dziąsła i opłukiwał je ciepłą wodą zmieszaną z jakimiś substancjami. Moje dziąsła trochę krwawiły podczas tego zabiegu, ale jakoś przeżyłam. W tym samym czasie w ustach miałam też odsysacz, więc nie trzeba było co chwilę spluwać. Kolejnym zabiegiem było polerowanie zebów i tutaj już mogłam odetchnąć z ulgą bo nie było to nieprzyjemne. Na koniec, kiedy już wróciłam do pozycji siedzącej, dentystka pokazała mi zdjęcie RTG jednego z zębów - tego, który się ukruszył i oznajmiła, że na zdjęciu widoczny jest cień przy dziąsłach, co oznacza infekcję :( dostałam skierowanie i muszę się teraz umówić na leczenie kanałowe :( Jestem zła, bo niepotrzebnie wydałam 100 zł 5 miesięcy temu na głupią plombę u dentysty w PL. Teraz jestem zmuszona zacząć leczenie tego zęba od początku. Na pocieszenie dostałam od dentystki szczoteczkę do zębów (mogłam sobie nawet wybrać kolor ;)), ale i tak jej nie będę używać, bo od miesiąca mam wspaniałą szczoteczkę elektryczną :D. Dostałam też dwa opakowania nici dentystycznej i zostałam odesłana do recepcji, żeby porozmawiać o kosztach :P Na szczęście ubezpieczenie pokrywa część opłat i nie będzie to jakaś horendalna suma. Tak wyglądała cała wizyta w klinice dentystycznej... nie było tak źle.

Wyszłam z kliniki na dwór, a tam? Ulewa... eh, było mi i tak strasznie gorąco, więc postanowiłam się przebiec do domu...

Friday, August 10, 2012

Jak wyjechać do USA?

"Jak wyjechać do USA?" - dostałam kilka e-maili z tym zapytaniem, dlatego pomyślałam, że napiszę kilka słów o tym w jaki sposób można dostać się do Stanów Zjednoczonych. Nie chcę się tutaj rozpisywać na temat wymagań/dokumentów do każdej wizy, bo istnieje tyle dobrych stron, które dokładnie wyjaśniają te kwestie i nie widzę sensu tego powielać. Jeśli macie jakieś dodatkowe pytania, to z góry informuję, że najlepiej orientuję się w kategorii CR1 (sponsorowanie rodzinne - wiza imigracyjna), bo jedynie z tą wizą osobiście miałam doczynienia. Proszę jednak o nie zadawanie pytań w stylu "Jaki powinien być mój pierwszy krok w procesie wizowym", albo "Jakich dokumentów potrzebuję, gdy chcę się ubiegać o tę czy inną wizę", bo odpowiedzi na te pytania znajdziecie na stronach poniżej :) W przypadku gdy macie jakieś wyjątkowe/nietypowe sytuacje radziłabym napisać do Ambasady Amerykańskiej / Konsulatu Amerykańskiego lub poradzić się prawnika, gdyż ja sama nie jestem specjalistą do spraw wizowych i nie orientuję się we wszystkich procedurach, wymaganiach, dokumentach itp. Zachęcam zatem do lektury poniższych stron:

Źródło: Internet

Jak wiecie, żeby wyjechać do USA potrzebna jest nam wiza, a te dzielą się na dwie grupy:

1. Wizy nieimigracyjne (pod linkiem znajdziecie kategorie i osoby, które mogą aplikować) - link
2. Wizy imigracyjne, o które mogą ubiegać się:
  • najbliższa rodzina obywatela Stanów Zjednoczonych (żadni wujkowie, ciocie, kuzyni, dziadkowie, teściowie, znajomi, mama narzeczonej czy tata chłopaka z którym planujemy ślub nie wchodzą w grę) link
  • inna część rodziny nie wymieniona powyżej: link
  • narzeczona / narzeczony obywatela USA - link
  • dziecko adoptowane - link
  • istnieją też wizy pracownicze, o których poczytać możecie sobie tutaj: link

Inne drogi niż zwyczajne ubieganie się o którąś z wiz powyżej na własną rękę:

Droga do emigracji / stałego pobytu:

1. Loteria wizowa - link

Droga do pobytu tymczasowego:

1. Pracuj i zwiedzaj - One Globe oraz CCUSA
2. Zostań au pair: AuPairCare oraz Cultural Care Au Pair
3. Rok szkolny w amerykańskim liceum - WhyNotUSA
4. Summer Camp USA - Camp Leaders
5. Praktyki zawodowe w USA - AmerTravel

Kilka mitów (w które ja też kiedyś wierzyłam) ;) :

1. "Ślub z obywatelem Stanów Zjednoczonych automatycznie daje obywatelstwo mężowi/żonie" - MIT! Nic nie dzieje się automatycznie. Po ślubie trzeba starać się o wizę, później dostajemy zieloną kartę i dopiero po 3 latach od wjazdu do USA możemy starać się o obywatelstwo (w wielkim skrócie - o szczegółach można poczytać na stronach do których linki dałam powyżej).

2. "Jeśli Stany Zjednoczone zniosą wizy dla Polski, Polacy będą mogli mieszkać i pracować w USA" - MIT! Jeśli USA zniesie wizy, to będą to wizy turystyczne, także do USA Polacy będą mogli jeździć w celach turystycznych bez potrzeby ubiegania się o tęże wizę.

3. "Jeśli mam zaproszenie od cioci z USA, to napewno dostanę wizę" - MIT! Zaproszenia nie są nam już do niczego potrzebne, a tym bardziej niczego nie gwarantują.

4."Jeśli zdobędę obywatelstwo innego państwa, np. Anglii, to będę mógł później wyemigrować do USA" - MIT! Nie ma takiego państwa, które nie potrzebowałoby wiz imigracyjnych do USA (wyjątkiem jest Puerto Rico).

5. "Wymagania wizowe różnią się w każdym stanie w USA" - MIT! Nie ma czegoś takiego, że jeśli chcemy wyjechać do Ohio, to mamy inne wymagania wizowe niż np. w Kalifornii. USA to USA i staramy się o wizę do USA, a nie do poszczególnych stanów.

6. "Jeśli jestem na wizie studenckiej, to po studiach mogę zostać na stałe w USA i szukać pracy" - MIT! Po studiach wracasz tam, skąd przyjechałeś. Ewentualnie możesz próbować szczęścia i poszukać pracodawcy, który będzie Cię sponsorował, nie jest to łatwe, ale jest możliwe (inaczej nie byłoby wiz pracowniczych, co nie?)

7. "Dostałem wizę turystyczną do USA na 10 lat, to znaczy, że mogę 10 lat zostać w Stanach" - MIT! Twój pobyt w USA nie może przekroczyć 6 miesięcy.

Inne strony, gdzie możecie poczytać o wizach:

Po polsku: 

Po angielsku:
http://travel.state.gov/ (bardzo dobra strona, z której często korzystałam)

Inne często zadawane pytania i odpowiedzi dotyczące wiz znajdziecie tutaj:  http://www.ustraveldocs.com/pl_pl/pl-gen-faq.asp

Wednesday, August 8, 2012

Jedziemy z tym koksem, czyli aplikacja na studia - część 2

Wróciłam z Education Center, gdzie aplikowałam na uniwerek. Okazało się, że równie dobrze mogłabym aplikować na stronie tego uniwersyetu, ale dzięki temu, że pojawiałam się dzisiaj w EC, to uniknęłam $50 application fee, a to nowa para butów w szafie :D Pan advisor udostepnił mi swój komputer, ponieważ cała reszta była zajęta. Bardzo to miłe z jego strony, zwłaszcza, że jako jedyna siedziałam na krześle, bo wszystkie komputery były na stanowiskach stojących haha ;) Po czym zaproponował mi nawet czekoladki ;) Anyway... teraz muszę tylko wysłać dokumeny do jednej z agencji ewaluujących dyplomy, więc chyba zgłoszę się do http://ierf.org/ ... Na poczatku chciałam wybrać WES, ale z WES wyszłoby za dużo p****olenia się z dokumentami i moją byłą szkołą (a chyba wiecie jak reagują szanowne panie w szanownym dziekanacie na prośbę studenta? Prychnięcie to najmniejsze zło ;) ) Po rejestracji, dostałam małą "paczkę" na rozpoczęcie nowej drogi życia (?) haha od Pana doradcy, w której znalazłam żółtą odstresowującą gniotkę do ręki w kształcie gwiazdki, czarne jojo, długopis, bumper sticker (czyli taką naklejkę na samochód) i notatnik, oczywiście wszystko z logiem i nazwą uniwerku. Przed chwilą otrzymałam kilka maili z uczelni z którymi już się zapoznałam - głównie informacje o tym, że mam już swoje konto w systemie i kilka rzeczy, które muszę poprawić...Pozostało mi tylko wysłanie dokumentów do IERF i przesłanie skanu mojej GC. Potem wizyta ponownie u doradcy i ... (nie będę zapeszać :P) hah ;)

Saturday, August 4, 2012

Before you start studying in the USA - sprzeczne informacje i jak zaoszczędziłam czasu i pieniędzy ;) - studia, część 1

O studiach w USA myślę już odkąd skończyłam naukę w Polsce, a skończyło się na licencjacie. Mój mąż pomógł mi wybrać uniwersytet, który ma swój "oddział" w niemalże każdej bazie wojskowej, a nawet jeśli nie ma to można studiować online. Jest to spore udogodnienie, dlatego, że nie muszę przerywać studiów nawet jeśli za 3 lata przeniosą mnie do innego stanu w USA albo do Włoch, Niemiec czy Korei. Narazie nie chciałabym zapeszać i mówić tutaj o kierunkach, które chodzą mi po głowie oraz o konkretnej uczelni, którą wybrałam, ponieważ nic nie jest jeszcze dopięte na ostatni guzik. Ale już mogę powiedzieć Wam o kilku interesujących sprawach związanych z ... kasą.

Ponieważ miałam kilka pytań odnośnie mojego "przypadku", napisałam e-maila do uczelni, którą jestem zainteresowana. Żeby obcokrajowiec mógł aplikować na owy uniwersytet, musi zdać jeden z egzaminów potwierdzających jego znajomość języka angielskiego (np. TOEFL, TOEFLiBT, IELTS). Ja po cichu liczyłam, że kiedy prześlę do uczelni skany swoich dokumentów ze szkoły, którą kończyłam w Polsce (a jak już tutaj wspominałam kończyłam filologię angielską - tylko licencjat) to zwolnią mnie z egzaminu TOEFLiBT, który planowałam zdawać. Niestety doradca wyczytał z mojego listu, że jestem foreigner więc odpisał, że muszę zdać któryś z egzaminów potwierdzających znajomość angielskiego (koszt TOEFLiBT to conajmniej $160). Ponadto dowiedziałam się też, że jeśli chcę, żeby mój dyplom z Polski został przez nich zaakceptowany, musze go ewaluować w jedej z agencji, która się tym zajmuje, a wyniki ewaluacji przesłać od razu z agencji do uczelni... no dobra, ale jeśli każę te dokumenty przesłać prosto na uni, to kiedy je odzyskam?, w końcu agencja chce oryginałów! Kolejną informacją, którą uraczyła mnie pani doradca (czy tam doradczyni), to to, że ponieważ będę studentem z Północnej Karoliny, a nie Maryland, gdzie znajduje się główna "siedziba" uczelni, czy jak to nazwać (bo wkrótce się przeprowadzam jak już wspominałam), to będę musiała płacić $499 za każdy kredyt plus $15 technology fee za każdy kredyt. Przyznam, że tutaj oczy wyszły mi na wierzch przy tej cenie, bo liczyłam, że nie zapłacę więcej niż $350, no, ale ok, mogę ubiegać się o financial aid z racji przynależności do Armii, więc nie będzie tragedii. Dodatkowo będzie mnie czekała opłata $50 za samo zapisanie się na studia. Uff... to by było na tyle, jeśli chodzi o e-mail zwrotny od pani advisor z uczelni.

Pomyślałam wtedy, że mam już właściwie wszystkie potrzebne informacje, które przekazałam także swojemu mężowi, ale on stwierdził, że dostałabym bardziej szczegółowe informacje, kiedy poszłabym do doradcy z tego uniwerku na terenie bazy wojskowej. Wybrałam się więc do doradcy osobiście (innego niż ten, który odpisywał na moje e-maile) w piątek. Na miejscu rozmawiałam z bardzo miłymi panami, którzy udzielali mi bardzo szczegółowych informacji, że nawet nie wiedziałam o co dalej pytać :D Po rozmowie dowiedziałam się, że wcale nie muszę zdawać żadnego egzaminu na potwierdzenie znajomości języka, ponieważ miałam w dokumentach z polskiej uczelni napisane, że wykłady były prowadzone po angielsku. Ponadto dowiedziałam się, że jeśli przyjdę zarejestrować się jako student w przyszłym tygodniu we wtorek, to nie będę musiała płacić $50. Panowie powiedzieli mi również, że dokumenty z Polskiej szkoły po ewaluacji mają być wysyłane do mnie, a nie do nich, później mam je tylko zeskanować i przesłać e-mailem, albo przefaxować. Dostałam też dwa opasłe informatory o szkole i szczegółowych info o przedmiotach, a także tzw. majors, minors itp. Panowie podarowali mi nawet ładny długopis z zakreślaczem z nazwą i logo uniwersytetu ;) Z informatorów dowiedziałam się też, że dla military students (czyli dla żołnierzy i ich rodzin) koszt, czyli tuition per credit to nie $499, a $250!!! Ponadto military students nie płacą też $15 technology fee.

Warto było pójść do doradcy osobiście? Warto! :D Wam też tak radzę! ;)