Tuesday, August 27, 2013

Czego nie lubię w USA...

Zazwyczaj pisze na blogu o tym, co mi się tutaj podoba, co zwiedziłam, co zobaczyłam... wiecie... te wszystkie piękne widoki, mili i uśmiechnięci ludzie, wzajemna życzliwość, tolerancja (bo jeszcze nie spotkałam się z nietolerancja, więc dajcie mi tutaj trochę czasu ;)), ale dziś będzie o drugiej stronie medalu i może, w zależności o Waszego celu przyjazdu tutaj, część z Was jeszcze raz przemyśli sprawę i zastanowi się czy USA to naprawdę taki raj na Ziemi jak sobie czasem wyobrażamy.

Zdecydowałam się napisać ten post po tym jak dostałam kilkanaście maili o treści "Czy tam (w USA) jest naprawdę tak cudownie?" Ciężko mi wtedy odpisać w jednym paragrafie wszystkie negatywne strony, które tutaj widzę, ale teraz będę mogła odesłać zainteresowanego do tego posta. 

Oczywiście spora liczba osób zapewnie powie Wam, że do USA wciąż opłaca (jeśli myślimy o emigracji jako o sposobie na lepsze życie patrząc przez pryzmat dóbr materialnych) się emigrować oraz, że życie wciąż jest na wyższym poziomie niż w Polsce. Może się czasem nie przelewać, ale też nie trzeba odliczać do pierwszego, a i na jakieś zachcianki wystarcza. Bywa różnie. W USA widzę i ogromne, bogate domy i biedę, albo nawet skrajne ubóstwo. Nawet nie muszę za bardzo wychylać się poza ogrodzenie swojej gated community, żeby dostrzec kilka naprawdę ubogo wyglądających domów - takich z rozlatującym się dachem, zaniedbanym gankiem, zardzewiałym samochodem pod wiatą, która stanowi garaż, widze też ludzi bezdomnych i żebrzących przy ruchliwych ulicach lub w parkach. Może się wydawać, że to USA już nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą jak jeszcze kilkanaście lat temu, ale wciąż są ludzie, którzy chcą tutaj przyjechać, bądź też już się tutaj osiedlili, bo emigracja nie była związana tylko z lepszymi zarobkami, ale np. z klimatem (to ja - bo lato trwa w np. NC dłużej niż w PL, a zimy nie są mroźne;)), kulturą, a innym po prostu podobają się tutejsze miasta, wsie, wybrzeża czy góry i chcą z nimi obcować na codzień i taki był cel ich przeprowadzki. Owszem, zgodzę się z tym, że USA wciąż daje szanse na poprawienie standardu życia, ale pod warunkiem, że ...

1. Nie zachorujesz na jakąś ciężką chorobę, bądź też nie przdarzy Ci się jakiś wypadek, który mógłby spowodować, że będziesz musiał przejść kilka/kilkanaście czy więcej operacji, albo co gorsza zostać na jakiś dłuższy czas w szpitalu. Amerykańska służba zdrowia potrafi zrujnować człowieka jeśli nie ma się dobrego ubezpieczenia. A nawet z ubezpieczeniem czasem koszty potrafią przyprawić o zawał serca. Przykład? Gdybym nie miała ubezpieczenia, za kanałowe leczenie zęba zapłaciłabym jakieś $1200 czy 1300. Ubezpieczenie na szczęście obcięło tę kwotę do ok. $350. Wciąż jednak dużo, prawda? Mam jednak nadzieję, że będę mogła cieszyć się dobrym zdrowiem przez całe swoje życie. Staram się o to dbać ćwicząc i dobrze się odżywiając (tak, tak, wiem, że pokazuję Wam na blogu różne pączki i serniki, ale wierzcie mi, że pozwalam sobie na nie tylko w weekendy i w bardzo małych ilościach np. 2 pączki na cały weekend lub 2 kawałki sernika). Tak więc tym, którzy mieszkają w USA życzę dużo zdrowia. W skrajnych przypadkach, kiedy wiecie, że leczenie będzie horrendalnie drogie, myślę, że dobrym pomysłem jest tymczasowy przyjazd na prywatne leczenie do Polski... problem jednak pojawia się wtedy, kiedy w USA mamy stałą pracę.

2. Studia... Pewnie większość z Was wie, że aby studiować w USA trzebaby wychodować jakieś drzewo dolarowe, bo inaczej to można się albo zadłużyć, albo hmm... zdobyć dobre stypendium, które pokrywałoby koszty nauki. Ja aplikowałam o stypendia, ale niestety jeszcze żadnego nie dostałam gdyż jestem z moją szkołą za krótko. Żeby dostać stypendium muszę mieć conajmniej 15 kredytów, a ja mam 11, więc spróbuję w nastepnym semestrze. Anyway wracając do kosztów -  za każdy kredyt w mojej szkole musiałabym zapłacić $699 żebym dobrnęła do Bachelor's Degree muszę mieć 120 kredytów, czyli zostało mi jeszcze (mam już 57 = 46 kredytów z zaakceptowanych kredytów z ewaluacji plus 11 zdobytych na uniwersytecie na którym studiuję) 63 i teraz 63 x 699 = 44,037. Na szczęście dla military students cena za kredyt wynosi $250, co znacznie ją obniża więc wychodzi 63 x 250 = 15, 750. Ale to nie wszystko jeśli chodzi o studia, bo do tego musimy dodać opłaty za książki. W ostatnim semestrze za książki zapłaciłam magiczną sumkę (żeby Wam tutaj nie skłamać, to sprawdzę...) $394 za same książki plus ponad $100 za przybory do Biology Lab 102, co daje jakieś $ 500 (przy czym nie wszystkie książki były nowe). Oczywiście możecie znaleźć o wiele tańsze i też dużo droższe studia w USA, ja podaję tylko i wyłącznie swój przykład. Studia są świetne, jednak ceny mi się absolutnie nie podbają.

3. Brak publicznego transportu. Tak, wiem w takim np. Nowym Jorku działa sobie sprawnie metro przez co spora liczba mieszkańców nie potrzebuje samochodu by dostać się do pracy. Ale te okolice w których ja mieszkam i mieszkałam (najpierw w Maryland a teraz w Północnej Karolinie) już nie mają tak dobrze rozwiniętego transportu. Owszem są jakieś tam autobusy, które sporadycznie sobie odjeżdżają, ale czasem jak człowiek gdzieś pojedzie, to nie wiadomo czy wróci ;) Kiedyś planowałam wycieczkę ze swojej małej miejscowości w Maryland do Washington D.C. i co się okazało? Samochodem ten dystans pokonałabym w 50 minut w jedną stronę, natomiast korzystając z transportu publicznego miałabym kilka przesiadek i cała podróż zajęłaby mi ponad 3h!!! Nie mówiąc już o powrocie. Czyli jak widzicie... zwyczajnie się nie opłaca. Co więcej... z komunikacji miejskiej w takich malutkich miejscowościach jak moja korzystają też różne podejrzane typy, więc taka podróż nie jest też do końca bezpieczna. Z jednej strony szkoda, że transport publiczny nie jest tak dobrze rozwinięty jak w Europie, ale z drugiej zaś strony stoi za tym pewna ideologia, którą Marek Wałkuski w swojej książce "Wałkowanie Ameryki" bardzo trafnie uzasadnia, także odsyłam do lektury ;)

4. Recykling... W poprzedniej miejscowości w której mieszkaliśmy mieliśmy specjalne kosze do segregowania odpadów. Teraz nie mamy żadnego w promieniu chyba kilku mil. Staram się więc jak mogę najepiej wykorzystać materiały wtórne samodzielnie np. kolekcjonuję kartony, które później wykorzystuję do przesyłek, kolekcjonuję puszki, które później wozimy do automatów, gdzie można je wrzucić i dostać w zamian punkty, które później możemy wykorzystać w sklepie. Torby foliowe z supermarketu wykorzystuję do pakowania tego, co mój kot zostawia w kuwecie ;) (mamy nakaz pakowania takich rzeczy w podwójne worki, więc wykorzystuję do tego worki z marketów). Ale też żeby tych worków dużo nie przybywało, to zaopatrzyłam się w kilka ekologicznych płóciennych toreb, które możemy wykorzystywać podczas ponownych zakupów. Tak, wiem, że są miejsca w USA, gdzie recykling działa bardzo sprawnie, u mnie niestety kuleje, więc muszę sobie jakoś radzić w inny sposób :(

5. O ile Amerykańskie drogi są ogólnie mówiąc w dobrej kondycji, a i przemieszczenie się 100 mil dalej zajmuje czasem nieco ponad 1 h poprzed dobrze rozwiniętą sieć autostrad, to na kierowców w tych stanach w których mieszkałam mogłabym sobie ponarzekać. Notorycznie zdarzają się przypadki, że ktoś skręca, zmienia pas ruchu bez użycia migacza. Przecież to taka bezużyteczna pierdoła, nie?

6. Niedobry chleb. Śmierdzi jakimś cukrem, karmelem czy innym słodkim g..... . O dobry chleb tutaj bardzo trudno, chyba, że ktoś mieszka w NYC i ma pod nosem polską piekarnię, to zazdroszczę! ;) Próbowałam jednak kilka rodzajów chleba z różnych marketów i za każdym razem kręciłam nosem, bo nie ma chrupiącej skórki, bo jest jakiś dziwnie słodki, bo taki owaki. Całe szczęście, że w USA mam dostęp do wielu kuchni z całego świata, więc zapominam o ich chlebie. Tak czy inaczej, polski chleb wymiata, koniec i kropka ;)

7. Klimatyzacja w marketach - klima jest tutaj wszechobecna i bywa, że czasem uciążliwa :( Szczególnie wtedy, kiedy na dworze słońce przypieka, termometry wskazują 39 stopni C w cieniu, a Wy zakładacie krótkie gatki i bluzki bez rękawów i tak wybieracie się na zakupy. Wchodzicie do marketu i co? ... i przechodzą Was ciarki z zimna. Doskonały przepis na przeziębienie :P

Uff, póki co to tyle. Chciałabym jedynie dodać, że piszę z własnego doświadczenia oraz, że nie musi to wszystko dotyczyć każdego jednego stanu. Stany Zjednoczone sa naprawdę zbyt ogromne i zbyt różnorodne, żeby sobie ot tak generalizować jakie to one są po dwutygodniowej wycieczce na np. Florydzie czy innej Kalifornii ;) Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego jak daleko jest np. Północna Karolina od Nowego Jorku, przez co często dostaję pytania takie jak "Często bywasz w NYC?" ... Tak, wpadam tam co weekend, w końcu to tylko 9h jazdy autem ;) To trochę tak jakby zapytać Polaka mieszkającego w Polsce czy często bywa w Paryżu ;), dlatego wstawię poniższy obrazek, żeby pokazać tę różnicę w wielkości w tej samej skali - USA a Polska:

Widać różnicę?

Saturday, August 24, 2013

Jak odbieram naciąganie.

Nie zawsze w sklepach w USA, szczególnie sieciówkowych, zdarza mi się tak, że na siłę próbują mnie na coś naciagnąć. W Victoria's Secret owszem ekspedientki do Was podchodzą ze swoją standardową regułką "Hi! How are you today? Are you looking for anything specific?," ale kiedy powiesz im, że "I'm just looking around," to zwykle odpowiedzą "Let me know if you need something" i odchodzą ;) Podobnie jest w np. Forever 21 czy Pac Sun i nie mam nic przeciwko zwyczajnemu zapytaniu się czy czegoś szukamy. W H&M w ogóle nie spotkałam się z tym, żeby ekspedientka do mnie podchodziła, więc H&M zawsze był przeze mnie najchętniej odwiedzany. Ale wracając do naciągactwa...

W centrach handlowych bywa, że znajdziemy jakby takie wysepki w przejściach z jednego sklepu do drugiego. To mniej więcej taka forma stoiska jaką często spotykamy w Polsce w przypadku np. Inglota, jeśli nie ma on własnego sklepu, to zwykle widzimy takie wolnostojące stoisko. Takie stoisko mają w USA też firmy Deja Vu czy Onsen i przyznam, że obok tych stoisk przebiegam. Tak, nie przechodzę, ale przebiegam. Dlaczego? Otóż dlatego...

Kilka dni temu przechodziłam sobie spokojnie z Victoria's Secret do Forever 21, gdy nagle podchodzi do mnie facet i kładzie na moją rękę mokrą sól (chyba z jakimś olejkiem). Zanim zdążyłam się pokapować o co chodzi, było już za późno. Oczywiście facet mimo, że pochodził z Europy i mówił z mocnym akcentem, to wyćwiczony w gadce tak, że przez pierwsze 5 minut dostałam tyle informacji, że mnie zatkało. Standardowe pytanie - Skąd jesteś? Jak długo tu mieszkasz? Słyszałaś coś o soli morskiej? Co słyszałaś o soli morskiej? Że ma lecznicze właściwości? Bardzo dobrze! 

Facet zaprowadził mnie do stoiska, gdzie włożyłam ręce nad miskę i zaczęłam je tą solą myć, po czym koleś spryskał je wodą i osuszył ręcznikiem. Oczywiście chwalił, że mam taką ładną skórę (ta jasne, każdemu to mówi). Jak osuszyłam ręce, on położył na nie balsam i zapytał "How does it feel?" ... "Very soft." Następnie znów posmarował mi czymś przedramiona, jakimś specyfikiem, który ma złuszczać naskórek i wytarł go wacikiem i znów pytanie "How does it feel?" Ja, mimo, że odczuwałam ogromny dyskomfort związany z faktem, że ktoś mnie na coś próbuje naciągnąć, a przy tym jest też bardzo miły i próbuje sprawić, abym poczuła się źle zostawiając go z niczym, starałam się nawiązać rozmowę i sprawiać wrażenie takiej, która jest ogromnie zainteresowana produktem. Spytałam więc o cenę... kiedy facet wypalił $68 za 200ml pojemniczek z solą nasączoną jakimiś olejkami, to myślałam, że się przewrócę na plecy. Swoje kosmetyki do pielęgnacji ciała nie kupuję za więcej niż $10! Zapytałam więc czy mają sklep internetowy i większy wybór, bo jestem zainteresowana tą solą (oczywiście), ale nie wzięłam ze sobą tyle gotówki. No i zaczęło się... "Jak kupisz tą sól, to ja ci dam to i to i tamto w prezencie i dorzucę jeszcze balsam i kilka próbek i to i to."  No, okazja jak w mordę strzelił, ale nie potrzebowałam tej soli, bo moja kuchenna wymięszana z olejkiem kokosowym działa tak samo i jest o wiele tańsza. ;) Odpowiedziałam więc, że bardzo żałuję, że nie mogę skorzystać z tak atrakcyjnej (jasne) okazji, ponieważ nie wzięłam ze sobą tyle gotówki. Facet poszperał więc w kieszeni, dał mi swoją wizytówkę i poinformował, że następnym razem kiedy będę w centrum handlowym, to mam go szukać ;) (już biegnę) ;)

Powiedzcie mi czy takie zabiegi marketingowe w ogóle mają sens? Co z tego, że koleś raz naciągnąłby mnie na sól morską za $68, skoro następnym razem omijałabym jego stoisko szerokim łukiem, bo dzięki swoim wyuczonym "agresywnym" strategiom wywołał we mnie tylko awersję?

Nie wiem jak w Waszym przypadku, ale jeśli jakiś sklep chce, żebym do niego wróciła, to lepiej, żeby zostawił mnie w spokoju, kiedy w nim jestem ;)

Na mojej czarnej liście w USA jest już od jakiegoś czasu Ashlee Furniture Store (mimo, że meble i akcesoria ładne, to obsługa namolna) i stoiska z wyżej wymienionymi markami.

Thursday, August 22, 2013

Koniec semestru letniego...

Robię sobie krótką przerwę od szkoły, żeby się trochę poduczyć z matmy i zdać test, mam nadzieję, że się uda, bo w przeciwnym razie będę musiała wywalić jakieś $1500 za kursy "przygotowujące" do poziomu obowiązkowego z którego będę miała kredyt. Trzymajcie kciuki!

Pisałam wcześniej, że w semestrze letnim wzięłam 5 przedmiotów z których mam 11 kredytów.

Anthropology - Language and Culture (3 kredyty) - profesor z pochodzenia był Meksykaninem. Miły, uprzejmy, zachęcał każdego studenta do pracy swoją otwartą postawą. Sprawiedliwie oceniał prace i rzetelnie przygotowywał feedback. Jeśli chodzi zaś o sam przedmiot, to przyznam, że dzięki niemu odkryłam, że mam bardzo dobre podejście do odbierania innych kultur (bez kierowania się stereotypami i oceniania na podstawie kilku przypadków). Podczas kursu omawialiśmy takie zagadnienia jak: culture, subculture, acculturation, enculturation, fraternal polyandry, exogamy, ethnocide, expatriates, polygyny, holism, horticultural economy, racism, society, semantics, syntax, supralaryngeal vocal tract, syllabic writing, Wernicke's area, transitional bilingualism, rebus writing, pidgin, proxemics, prototype theory, mutual intelligibility, paralanguage, body language, innatist theories, ethnocentrism, fingerspelling, diglossia, creole, Broca's area, codeswitching, arbitrariness, incest taboo, alphabetic writing i wiele wiele innych. Powiedziałabym nawet, że to co tu wypisałam, to było jakieś 25% z tego, co przerabialiśmy na kursie. Jak widzicie zagadnienia dotyczą antropologii oraz lingwistyki. Od czasu do czasu mogliśmy się spodziewać prac pisemnych sprawdzających jak opanowaliśmy materiał. Nie, nie polegało to na wyryciu regułki i przepisaniu jej, ale na zrozumieniu i użyciu danych zagadnień podczas interpretacji np. zdarzenia, rozmowy, użycia języka w danej sytuacji itp. Na koniec była praca pisemna (na 7 stron) i egzamin w tym samym tygodniu. Postanowiłam zgłębić temat Amiszów, których w USA nie brakuje i o nich napisać pracę. Z tego, co czytałam jest tu ich sporo ponad 200 tysięcy.
Taki kurs na pewno przyda się osobom, które sporo podróżują lub w miejscu zamieszkania mają styczność z wieloma kulturami (takim miejscem jest np. Nowy Jork). Zagadnienia poruszane podczas kursu niejednokrotnie potrafiły zaskakiwać i otwierać oczy na inne kultury i na to co sprawia, że są tak różne od naszej. Jaki dana kultura ma wpływ na człowieka i dlaczego przeżywamy culture shock czy też oceniamy innych na podstawie wartości wpojonych przez nasze społeczeństwo itp. Moim zdaniem jest to kurs warty polecenia, gdyż dzięki niemu nie tylko dostrzeżecie różnice w innych, ale na nowo odkryjecie i lepiej zrozumiecie siebie :) Ocena końcowa: A.

Biology 101 - The Concepts of Biology (3 kredyty) - profesor srogi, może nie za bardzo wyrozumiały, ale za to bardzo sprawiedliwy i rzetelny. Ma nawet swoje 11 zasad, po których przeczytaniu można wywnioskować, że nie toleruje on zwalania winy na wszystko inne, tylko nie siebie. Uważa, że jeśli gdzieś nawalimy, to tylko my jesteśmy za to odpowiedzialni, a nie pociąg, który nam uciekł, bo za późno zwlekliśmy się z łóżka, bądź negatywna ocena z zadania domowego, które zrobiliśmy na ostatnią minutę i nie zdążyliśmy zorganizować poprawnie bibliografii. Profesor nie zalicza prac nie na temat, więc w razie wątpliwości trzeba będzie się do niego zgłosić. Przed rozpoczęciem kursu miałam drobne obawy, ale kiedy wczułam się w rytm oraz wszelkie zasady, udało mi się oddać zadania domowe na czas, pisać eseje na temat i udzielać się w konferencjach pod warunkiem wcześniejszego przygotowania się do zajęć z książek, modułów, materiałów interaktywnych itp. Dzięki temu przedmiotowi zrozumiałam nie tylko wiele podstawowych biologicznych pojęć takich jak: mitosis, meiosis, lysosome, DNA, RNA, matrix, mutagen, mutation, natural selection, greenhouse effect, Huntington's disease, hydrolysis, osmosis, diffusion, isomer, isotonic, karyotype, lipids, endomembrane system, zygote, endoplasmic reticulum, crossing over, codon, cytokinesis, chromatin, chromosomes, biophilia, biodiversity, autotroph, ATP, allele, amphibian, achondroplasia, Archaea, scientific method, substrate, taxonomy, vacuole, tundra, therapeutic cloning, virus, xylem, zooplankton, sickle-cell disease itp., ale też bardzo dużo przydatnych i niesamowicie ciekawych rzeczy np. dlaczego chemioterapia sprawia, że choremu na raka wypadają włosy, dlaczego Europejczycy wykazują większą tolerancję na laktozę niż np. Azjaci czy Amerykanie, co dzieje się z naszym mózgiem, kiedy nie uprawiamy żadnych sportów bądź też kiedy nasza aktywność fizyczna jest znikoma. Przedmiot bardzo mi się podobał, szczególnie jeśli chodzi o zadania domowe w których trzeba było się trochę napracować, ale zrozumienie materiału dawało sporo satysfakcji. Zamiast podawania regułek, profesor prosił o np. o pokazanie różnych pomiędzy osmozą i dyfuzją oraz  wyjaśnienie obu procesów na  przykładach. Bardzo się też do tego kursu przykładałam i siedziałam nad zagadnieniami tak długo, póki nie miałam już żadnych wątpliwości, że będę potrafiła je wyjaśnić na przykładach. Moja praca została doceniona oceną końcową: A.

Biology 102 Lab - (1 kredyt) - Biology 101 łączyło się w omawianych zagadnienach z Biology 102, więc jeśli zrozumiałam co i jak w Biology 101, to nie miałam później problemów z przeprowadzeniem eksperymentów do których równiez trzeba było przygotować się z teorii. A przeprowadzenie samego ekspetymentu weryfikowało czy to, czego sie nauczyłam jest prawdziwe czy też nie. Eksperymenty przeprowadzałam według instrukcji, następnie robiłam zdjęcia, rysowałam wykresy, tabelki, oraz analizowałam rezultaty na podstawie tego, czego nauczyliśmy się np. o enzymach czy osmozie (zależy czego dotyczył eksperyment). Uwielbiałam zabawę w chemika więc swoje domowe laboratorium razem z resztą niezużytych w całości materiałów zostawiam dla siebie i planuję od czasu do czasu wracać do eksperymentowania :D Ocena końcowa: A.

Writing 101 - (3 kredyty) - Profesorka bardzo pomocna, wyrozumiała, otwarta i przemiła. Zrobiła mi rewolucje w głowie na temat pisania. Już nie mam awersji do esejów :D W ciągu tych intensywnych 8 tygodni kursu nauczyłam się więcej niż w polskim college'u przez 3 lata. Złapałam też zapał do pracy i zrozumiałam, że pisanie może jednak być ogromną przyjemnością :) Ocena końcowa: A.

Introduction to Research - (1 kredyt) - czyli wszystko o tym czego i jak szukać w wyszukiwarkach, trochę wiedzy o Wikipedii i dlaczego jest to niepewne źródło informacji, Boolean search operators i wiele innych ciekawych rzeczy związanych z pozyskiwaniem dobrych źródeł informacji. Profesor miły, pomocny, zawsze doradził, podpowiedział, nakierował, prowadził bardzo pouczające dyskusje. Świetny kurs na start :) Ocena: A.

Wednesday, August 7, 2013

Wtorek... czyli notatka z codzienności...

Wiem, dawno mnie nie było, a właściwie co to znaczy, że "dawno" mnie nie było? Chyba raczej "długo" mnie nie było, dlaczego ludzie mówią "dawno" i to sie tak utarło, że wszyscy to powtarzają? Mogłabym powiedzieć, że dawno temu napisałam ostatniego posta, ale dawno mnie nie było jakoś nie brzmi w moich uszch, a jednak też tego używam. Ech, słowa ;)

Dzisiaj był spontaniczny wtorek. Lubię takie dni. Udało mi się wyrwać trochę od książek i na chwilę zapomnieć o nadchodzących egzaminach na studiach. Nie mam dziś już ochoty robić niczego związanego z nauką, głowa mnie boli, więc siedzę sobie na łóżku i piszę posta. 

Pojechałam z kumpelą do kliniki na ultradźwięki. Tak, ja miałam robione to badanie, bo chyba trochę za bardzo wyolbrzymiłam ból w okolicach nerek, ale co tam... niech sprawdzą co i jak ;) Nie wiem nawet czy ból był związany z nerkami czy po prostu coś tam gdzieś w ich okolicach nadwyrężyłam ćwicząc na siłowni, ale powiedziałam gdzie to czułam, nerki są podejrzane, więc niech sprawdzają.

Przy okazji opowiem Wam o takiej śmiesznej sytuacji. Zwykle na jakiekolwiek badania chodzę do kliniki na terenie bazy wojskowej, ale tych klinik jest kilka i jest też szpital. Kiedy umawiałam się na ultradźwięki przez telefon miła pani poinformowała mnie, że na ultrasounds muszę się udać do Radiology on the FIRST FLOOR. I tu teraz takie małe sprostowanie - w amerykańskim angielskim "first floor" oznacza nie "pierwsze piętro", ale "parter". W brytyjskim na "parter" mówi się "ground floor". Pierwsze piętro po amerykańsku byłoby więc "second floor" a po brytyjsku "first floor". Rozumiecie o co chodzi, prawda? No i tutaj przyznam, że czasami troche mi się kićka pomiędzy brytyjskim a amerykańskim z tymi floors. Kiedy usłyszałam przez telefon, że mam iść na "first floor" do Radiology, to od razu pomyślałam o mojej klinice, która kierowała do Radiology na pierwsze piętro. Poszłam więc do kliniki i powiedziałam, że jestem umówiona na ultradźwięki, na co przesympatyczna pani powiedziała, że muszę udać się na oddział Radiology (radiologia, rentgenologia), ale do szpitala, a nie do kliniki. Podziekowałam, wpakowałam się z moją znajomą do samochodu i ruszyłyśmy do szpitala, który był jakieś 5 minut jazdy od kliniki. Zaparkowałyśmy pod szpitalem, znajoma stwierdziła, że pójdzie ze mną, bo nie będzie się smażyć w nagrzanym samochodzie. Okazało się, że znała ona szpital bardzo dobrze, gdyż miała okazję tam bywać częściej niż ja, więc zaprowadziła mnie do Radiology. Kiedy szłyśmy korytarzem cały czas zastanawiałam się dlaczego nie wchodzimy gdzies po schodach na górę albo nie wjeżdżamy windą, tylko chodzimy po tym parterze, aż w końcu gdzieś z zakamarków mojego zagrzanego od słońca mózgu wyłoniła się myśl, że "first floor" to parter, a nie pierwsze piętro :D

Poinformowałam pana w recepcji, że jestem umówiona gdzie i na co, pan poprosił mnie o zajęcie miejsca w poczekalni. Pięć minut później usłyszałam, że ktoś kogoś woła, ale że w poczekalni telewizor był dość głośny, nie usłyszałam, że to moje nazwisko. Obejrzałam się jednak i miła pani je powtórzyła. Zerwałam się z miejsca.

Pani: "Hi, how are you today?"
Ja: "Good, how are you?"
Pani: "Good, come with me to this room."
Ja: "I am sorry, I couldn't hear you the first time you called my name."
Pani: "Oh , it's okay. I get a little shy too because I don't know how to pronounce names."
Ja: "You pronounced mine correctly."

Miła Pani, która chyba pochodziła z Filipin, a przynajmniej taką miała urodę, upaprała mnie ciepłym żelem, zajrzała do nerek i pęcherza, wszystko trwało może z 15 minut i mogłam wyjść. 

Na koniec usłyszałam tylko "Your doctor will call you when he gets the results."

Nie ma się tutaj co pytać pielęgniarek o wyniki badań, bo nie wolno im na to odpowiadać, także nie bądźcie przerażeni ani zdziwieni, kiedy zapytacie pielęgniarkę podczas badania np. USG czy coś jest nietak. Z resztą nawet na niektórych amerykańskich filmach (np. Marley and Me) możecie zobaczyć, że pielęgniarka robi badania, a lekarz przychodzi po to, żeby powiedzieć czy jest ok czy nie i dlaczego.

Po badaniach pojechałyśmy zrobić trochę zakupów żywnościowych i wskoczyłyśmy też do PX, czyli sklepu na terenie bazy, w którym znajdziemy akcesoria gospodarstwa domowego, elektronikę, buty, ciuszki, biżuterię, kosmetyki, artykuły papiernicze itp. Miałam pomysł, żeby kupić jakiś ładny pojemnik do spaghetti, gdyż mam fioła na punkcie organizacji rzeczy w szafkach, żeby wszystko było łatwe do znalezienia, ładnie wyglądało itp. Moją uwagę przykłuły skarpetki Aloe Infused, czyli z dodatkiem aloesu. Niestety ich cena trochę powalała - ok. $12... Stałam więc przy półce i zastanawiałam się czy brać czy nie brać, w końcu podeszła moja znajoma...

K: "You want to take them?"
Ja: "I would like to... but look at the price..."
K: "Oh gosh! Well if you want socks like that I can take you to Walmart, you want?

No i pojechałyśmy do Walmart. To był dokładnie mój trzeci raz w tym ogromnym markecie. Przy wejściu zahaczyła nas babka z banku i tak zagadała moją kumpelę, że ta zdecydowała się założyć konto w ich banku. Myślałam, że czekając 30 minut aż procedury dobiegną końca wynudzę się jak mops, ale miło się rozczarowałam. Babka za biurkiem, sympatyczna Afro-Amerykanka, cały czas się do nas uśmiechała, zagadywała, kiedy dowiedziała się, że jesteśmy z armii, przyznała, że bardzo nam zazdrości podróżowania po Stanach i innych krajach. Mówiła, że szczególnie chciałaby pojechać do Niemiec po to, żeby zobaczyć te małe samochodziki, którymi jeżdżą, na co odparłam, że praktycznie w całej Europie jeździmy takimi samochodzikami, miejsca parkingowe są trochę mniejsze, więc trzeba być wprawionym w parkowaniu :D Na koniec przyznała, że urzekł ją mój akcent, mimo, że nie jest silny, bo tłamszę go i maskuję na wszystkie sposoby, to jednak gdzieś tam jeszcze go słychać ;) Dostaję jednak mnóstwo komplementów na temat mojej wymowy, więc może powinnam odstawić na jakiś czas fonetykę? Przyzwyczaiłam się jednak do codziennych ćwiczeń wymawiania dźwięków na tyle, że chyba weszło mi to na stałe do menu i nie zrezygnuję. W końcu pod tym względem jestem ambitna i staram się, żeby mój akcent brzmiał native-like.

W Walmarcie zaopatrzyłam się w kilka fajnych rzeczy, m.in. organicznego kurczaka ;) Jeśli ktoś z Was zna restaurację Panda Express, to polecam Wam danie chicken and eggplant. Znalazłam w internecie podobny przepis i próbuję go teraz odtworzyć, bo zamawiałam to danie, kiedy mieszkałam w Maryland, a tutaj już nie mam możliwości.

Wracając do skarpetek, w Walmarcie znalazłam te cuda za $2.97!!! Skusiłam się też na ozdobne 2 kulki mchowe $2.97 każda, kulka z gałązek za $2.47, koszyczek za $9, i coś co chodziło mi po głowie już od jakiegoś czasu, czyli wax warmer - udało mi się znaleźć śliczny za $15 oraz wosk za $2.97 = $38.35 + tax. Jeszcze tam wrócę :D (poniżej na zdjęciu koszyczek, i wspomniane wcześniej ozdobne kulki):



Zanim jednak wylądowałyśmy w Walmarcie, zajrzałyśmy do Dollar Tree - tak, nazwa Dollar Tree nie wzięła się znikąd -  wszystko, co tam znajdziecie kosztuje $1. Można było zakupić tam np. mini amerykańskie flagi, kartki na urodziny, jakieś pojemniki, szklanki, talerzyki, akcesoria papiernicze, pasty do zębów Colgate. Ja jednak skusiłam się na maskę na oczy, patyczki do uszu, or tańszy odpowiednik ręcznika do włosów Turbi Twist - microfiber hair towel. Nie wiem jak jeden ręcznik ma się do drugiego, ale może kiedyś wpadnie mi w ręce Turbi Twist i będę mogła porównać.

Poniżej filmik babki, która jest "crazy about organizing", enjoy!



A tutaj zdjęcia produktów, które wspominałam:


Wiem, o pączkach z dziurką nie wspominałam, ale nie mogłam się powstrzymać :D

A tutaj mój wax warmer, czyż nie jest śliczny? :)




Najbardziej mięciutkie i miłe dla stóp skarpetki pod słońcem:


Taki wosk wybrałam dla mojego wax warmera, pachnie słodko:




Maska na oczy za 1$ w Dollar Tree:


Wiem, tego też nie było na liście, ale to są moje ulubione gumy do żucia. Ich smak można czuć naprawdę długo :)


No i ostatni - ręczniczek z Dollar Tree:


Acha, kocia chciała się pokazać :D (na tym zdjęciu pomaga mi w nauce ;))