Thursday, October 31, 2013

Happy Halloween!

Witajcie!

Jak u Was z Halloween? Imprezujecie, przebiaracie się? Dzieciaki na pewno mają frajdę, nie wiem jak dorośli ;) A jako, że ja jestem dużym dzieciakiem, to mimo, że nie przebieram się i nie chodzę do sąsiadów po cukierki ani nie imprezuję, to zorganizowałam sobie Halloween na swój ulubiony sposób i postanowiłam powyżywać się na dyniach ;)


Ale najładniejsza dynia jaką w życiu widziałam przyszła do mnie dzisiaj mailem:


Tak czytelniczka mojego bloga postanowiła podziękować mi za to, że wysłałam do niej karteczkę. Nigdy bym się nie spodziewała tak uroczego prezentu w samo Halloween :) Aż łzy stają w oczach! Z doświadczenia wiem, że wycinanie czegokolwiek na dyni nie jest łatwym zadaniem i tak naprawdę żadne słowa nie są w stanie wyrazić jak bardzo jestem szczęśliwa i wdzięczna za tak wspaniałą niespodziankę! :)

Dziękuję Kochana!

Życzę wszystkim udanego Halloween, cokolwiek dziś robicie :)

Monday, October 28, 2013

English as a Second Language - pierwsze zajęcia...

Jestem typem sowy - przyzwyczajonej do ciszy i spokoju w nocy i zupełnie nieprzystosowanej do funkcjonowania w godzinach rannych ;) mam tutaj na myśli 5 czy 6 AM. Ale przyszedł czas kiedy trzeba było ruszyć tyłek z ciepłego łóżka o 6:30 AM, wziąć prysznic, wysuszyć włosy (tak, w moim przypadku nie ma sensu myć włosów wieczorem by rano cieszyć się świeżymi kosmykami - ja, kiedy budze się rano mam już włosy przetłuszczone u nasady i źle się z tym czuję, więc myję codziennie od rana) i zrobić lekki makijaż, który ukryje fakt, że ranek nie jest moją ulubioną porą dnia. Przyszłam do szkoły 20 minut przed planowanym rozpoczęciem zajęć. Słyszałam, że nauczyciele nie tolerują spóźnień, więc wolałam dmuchać na zimne i wygrzebać się z domu te kilka minut wcześniej. Spojrzałam na druczek, który dostałam podczas zajęć organizacyjnych by upewnić się w której sali mają odbyć się zajęcia ESL. Salę odnalazłam szybko, ale wokół mnie nie było żywego ducha. Czyżbym na zajęcia ESL też miała przyjść sama? Hm... Zbliża się 8:00 AM, czyli już czas żeby chociaż nauczyciel się pojawił, ale nic... do klasy pospiesznie weszła jakaś babka, ale zatrzasnęła za sobą drzwi, a w tej szkole kiedy drzwi się zamkną, to można je otworzyć tylko od środka pociagając za klamkę, albo od zewnątrz, ale tylko kluczem. Nikt też na zajęciach się nie pojawił oprócz mnie, więc stwierdziłam, że musiała nastąpić jakaś pomyłka i prawdopodobnie muszę udać się gdzie indziej... Kiedy weszłam do szkoły nikogo nie było na tzw. "front desk", ale teraz, kiedy dochodziła 8:00, ktoś się tam pojawił, więc postanowiłam zapytać co i jak...

- "Excuse me, do you know where ESL classes are held?"
- "Go down this way. You will see the ESL Classroom sign on the door."

Faktycznie, klasa jest oznakowana i jej numer jest inny niż podano na moim druczku, ponadto znajduje się na parterze, a nie na piętrze jak owy druk sugerował, ale cóż zdarza się. 

Kiedy weszłam do klasy zostałam powitana radosnym "Good Morning" przez Tajkę i Meksykanina - oboje byli już pewnie po 60tce. Spojrzałam na nauczycielkę, na oko też koło 65 lat, dałam znać po co przyszłam. Okazało się, że owa nauczycielka na razie tylko zastępuje tę, która ma normalnie z nami prowadzić zajęcia od wtorku. Zaczęłyśmy zatem dopełniać formalności, wybrałam sobie miejsce obok Tajki i Meksykanina. Ławki były ustawione w, jak ja to nazywam kanciatą podkówkę, siedziałam więc prostopadle do moich nowych classmates.

Tajka mówiła całkiem nieźle po angielsku - tzn. używała podstawowych zdań i zwrotów, ale potrafiła dobrze wyrazić to, co ma do powiedzenia. Mówi płynnie, ale nie za bardzo potrafi czytać. Cały czas powtarzała, że jestem podobna do jej wnuczki, która niedługo kończy szkołę i wychodzi za mąż. Sama Tajka jest już na emeryturze. Przyznała, że teraz ma więcej czasu dla siebie i nie chce w pełni poświęcać się dla rodziny, więc postanowiła zainwestować siły w naukę angielskiego. Na początku miałam trochę kłopoty ze zrozumieniem co do mnie mówi, ale już po godzinie rozmowy przyzwyczaiłam się do tego jak wymawia niektóre wyrazy i już nie zauważałam tego JAK mówi, ale CO mówi.

Meksykanin jest na trochę niższym poziomie z angielskiego niż Tajka. Rozumie niewiele, nawet kiedy starałam się mówić wolniej prosił o powtórzenie. Niewiele też mówi, ale uczy sie od niedawna, więc pewnie po kilku lekcjach będzie lepiej. Zapytał mnie czy mówię po hiszpańsku, na co odpowiedziałam "Hablo un poco de español, pero estoy aprendiendo español todavía" (jestem otwrata na wszelką krytykę, poprawki itp. dotyczące mojego hiszpańskiego, więc jeśli wyhaczycie jakieś błędy to nie bójcie się mnie poprawić ;)) ... skusiłam się też wtrącać w zdania angielskie wyrazy po hiszpańsku, żeby mógł mnie lepiej zrozumieć. Mój hiszpański jest jeszcze na takim głupim poziomie, w sensie sporo zrozumiem, lecz jeszcze niewiele powiem, co jest normalne i naturalne dla nauki języka. Uśmiech na twarzy Meksykanina i kiwanie głową z aprobatą za każdym razem, kiedy próbowałam mówić po hiszpańsku trochę bardziej mnie upewniał, że warto próbować dalej i mówić coraz więcej ;)

Po kilku minutach w klasie pojawiła się młoda dziewczyna, na oko 23-25 lat. Usłyszałam, że nauczycielce przedstawia się jako Svetlana. Już wiedziałam skąd jest ;) - Rosja. Svetlana jest na trochę wyższym poziomie niż cała reszta i z tego co zauważyłam skupia się głównie na nauce nowego słownictwa i szlifowaniu gramatyki.

Kiedy wybiła godzina 9:00 AM, pojawiła się kolejna uczestniczka zajęć. Meksykanka. Nie jestem w stanie powiedzieć w jakim jest wieku. Wygląda na młodą osobę przed 30, ale chyba jest ciut starsza. Miałam okazję zamienić z nią słowo - okazało się, że mieszka w USA już 16 lat i do tej pory pracowała cały czas z osobami, które mówiły po hiszpańsku. Niestety ucierpiał na tym jej angielski. Dziś pracuje z Amerykankami i musi uczęszczać na zajęcia ESL żeby się z nimi dogadać inaczej może stracić posadę.

Z tego co zdążyłam się zorientować, jakaś inna dziewczyna miała przyjść na zajęcia, ale dziś była nieobecna.

A ja? Hmm... sama nie wiem. Babka prowadząca zajęcia podała mi książki z poziomem zaawansowanym, ale okazało się, że jest dla mnie za niski. Ponieważ pierwsza godzina zajęć polega na tzw. self-study, czyli wybieramy książkę z półki jaką chcemy i sami z nią pracujemy, wzięłam książkę z 'advanced vocabulary', ale okazało się, że 99% słów mam opanowane. W całej książce pojawiło się może z 10 słów, których jeszcze nie spotkałam, albo w ogóle nie używałam. Niestety poziom rozszerzony rozszerzonemu nie równy. Dostałam też ćwiczenia na ksero, ale tylko wypełniłam to, co miałam wypełnić, czyli zdania w czasie Present Perfect - nic nowego się nie nauczyłam. Nie wiem więc czy zrezygnować, czy trochę pochodzić i zobaczyć czy da się jakoś dogadać z tą nauczycielką z którą normalnie mamy mieć zajęcia. Powiem tak... gdyby nie to, że miałam okazję poznać ciekawych ludzi - szczególnie Tajkę i Meksykankę z którymi najwięcej rozmawiałam, to powiedziałabym Wam teraz, że było to stracone 6 h w szkole. Nie wspomnę już o dwóch godzinach w tzw. computer lab, gdzie wypełniałam testy dla początkujących, bo takie było polecenie od nauczycielki do wszystkich...

Chyba zajęcia z ESL nie są jednak dla osób po filologii angielskiej. Cóż... zobaczymy co dalej... Jeśli zrezygnuję z tych zajęć (a przypuszczam, że tak się stanie), to pewnie w zamian za to zapiszę się na hiszpański - biorą $70 za 24 h zajęć (3 h w tygodniu) więc chyba całkiem ok, prawda?

Wednesday, October 23, 2013

English as a Second Language - Orientation Class

Poniedziałek: Podjeżdżam pod college, gdzie zostałam zaproszona na tzw. orientation class czyli informacje o szkole, o tym jak funkcjonuje, jakie mamy zasady bezpieczeństwa, co zrobić w jakimś wyjątkowym przypadku, gdzie co jest i takie tam. Kiedy weszłam do budynku szkoły miałam pustkę w głowie - nie mogłam sobie za Chiny przypomnieć do jakiej klasy miałam iść, więc udałam się od razu do tzw. sekretariatu... W środku zastałam rozbawionego Afro-Amerykanina, który widząc mnie w drzwiach od razu spytał:

S: "May I help you, ma'am?"
Ja: "Hi, I was invited to attend ESL orientation class but I don't remember where it is held"
S:  "ESL? Oh, great! I am the instructor! My name is S... Let's go."

No to ruszyliśmy z Panem S. w stronę klasy numer X. Po drodze zostałam poinformowana, że oprócz mnie powinno przyjść jeszcze dwóch innych przyszłych uczniów, więc trochę na nich poczekamy gdyż do rozpoczęcia zajęć zostało jeszcze 20 minut. 

Kiedy weszliśmy do klasy jak zwykle usiadłam odważnie w ławce w pierwszym rzędzie, dostałam informator od prowadzacego na temat poruszania się autem na terenie kampusu oraz kalendarz i tzw. 'student handbook'. Czekając na resztę ucięłam sobie z instruktorem małą pogawędkę i ... muszę Wam powiedzieć jedno... Uwielbiam amerykańskich nauczycieli za to z jakim entuzjazmem opowiadadają o szkole, o swoich uczniach, o innych nauczycielach. Uśmiech nie schodził mu z twarzy i wydawałoby się, że czerpie prawdziwą przyjemność z tego co robi, a robi bardzo dużo - pracuje w szkole jako wykładowca, pracuje w innej szkole w biurze (z tego co opowiadał to tylko pisze na komputerze i odpowiada na telefony) oraz dokształca się na uniwersytecie. Ponadto jest emerytowanym żołnierzem maksymalnie zauroczonym naszym zachodnim sąsiadem - Niemcami. Jak sam twierdzi, mówi całkiem dobrze po niemiecku, gdyż sam uczył się na kursie i wśród native speakerów podczas swojego 6-letniego pobytu w kraju słynącego z m.in. piwa, kiełbasy i gładkich jak lustro autostrad ;) Przyznaje też, że gdyby miał taką szansę, od razy przeprowadziłby się do Niemiec na stałe, ale nie wie czy spodobałoby się to jego małżonce, która raczej nieprzychylnie patrzy na plany wyprowadzenia się z USA.

Po kilku minutach pojawił się kolejny uczeń, jak się później okazało był z Puerto Rico. Trzeciej uczestniczki zajęć się nie doczekaliśmy, więc postanowiliśmy zacząć. 

Podczas zajęć organizacyjncyh dowiedziałam się kilku ciekawostek. Nie od dziś wiemy, że Amerykanie są narodem jeżdżącym  i dotyczy to także studentów. Dla ich potrzeb stworzono na kampusie nie tylko mnóstwo miejsc parkingowych, ale i coś w rodzaju pomocy drogowej. A do wzywania owej pomocy służą tzw. Emergency Callboxes.


W momencie gdy np. złapaliśmy gumę, padł nam akumulator czy skończyła się benzyna, możemy za darmo zadzwonić i poprosić o pomoc. Oczywiscie za benzynę będziemy musieli zapłacić, ale cała reszta jest free of charge. Budki można też użyć w razie wypadku samochodowego i nie tylko.

Inną ciekawostka jest to, że za parkowanie w miejscach przeznaczonych dla faculty czyli nauczycieli i pracowników szkoły, uczniowie dostają mandat ;) A za niezapłacenie mandatu student może nie otrzymać swojego transkrytpu lub też nie będzie mógł zarejestrować się na kolejne zajęcia.

W college'u obowiązuje tzw. dress code. Istnieją zatem pewnie restrykcje dotyczące ubioru. Studenci nie mogą przychodzić na zajęcia w czapce - muszą ją ściągnąć przed wejściem do budynku i założyć dopiero po opuszczeniu szkoły. Nie można też przychodzić w piżamach (pajamas), kapciach (bedroom shoes), bluzkach odkrywających brzuch czy plecy, topach typu bokserki (tank top) lub (spaghetti straps) czyli topach na cienkich ramiączkach czy też tych wiązanych na szyji (halter tops). Leggingsy, krótkie spodenki, spódniczki oraz opuszczone spodnie (sagging pants) również nie są mile widziane ;)

Sagging pants - źródło: Internet
Po wszystkich wstępach i przedstawieniu nam mapy kampusu oraz szkoły, instruktor wygooglał mapę Polski i zostałam zaproszona na środek by opowiedzieć co nieco o naszym kraju. Przyznam, że zostałam zaskoczona tą propozyją, więc na szybko próbowałam sobie przypomnieć z czego Polska słynie. Wymieniłam i wskazałam na mapie wszystkie największe miasta i opowiedziałam z czym mogą się kojarzyć np. Poznań (to prawie jak mój dom), Wrocław - zoo, Kraków - Smok Wawelski, bryczki i Warszawa - stolica. Opowiedziałam też o popularnych wakacyjnych destynacjach czyli o Morzu Bałtyckim i pięknych piaszczystych plażach oraz Karkonoszach, Tatrach i innych górach. Ponarzekałam tylko na kapryśną pogodę ;) Pan prowadzący był także zachwycony tym, że mógł odnaleźć mój dom w Google Earth i sobie go dokładnie obejrzeć :D
Następnie wypełniłam kilka komputerowych testów na to jakim jestem uczniem (visual, auditory, tactile). Wypełniłam też rubryki, które miały za zadanie opisać moją przyszłość - jak widzę siebie za 5 lat - np. jaki będę mieć dom czy samochód, gdzie będę pracować, ile będę zarabiać itp. ;) Nie wiedziałam tak naprawdę co w niektóre miejsca powpisywać, więc zmyślałam cokolwiek, a później dowiedziałam sie, że te materiały pójdą do mojego nauczyciela... Hmm... no to mój nauczyciel dowie się o mnie mniej więcej tyle, że zamierzam mieszkać w jakimś wielkim mieście w apartamencie z 5 pokojami, łazienką, kuchnią i basenem, będę jeździć Fordem Mustangiem GT Premium, a moja roczna pensja będzie wynosiła co najmniej  $60k dolarów :P

To by było mniej więcej tyle z zajęć organizacyjnych ;) Było wesoło :D

Saturday, October 19, 2013

Z czego Polacy są znani w USA?

Kiedy zapytałam mojego męża z czym jemu czy innym Amerykanom kojarzy się Polska i Polacy odpowiedział, że pierwsze co przychodzi mu na myśl to Polish jokes i Polish pottery czyli dowcipy o Polakach oraz polskie wyroby garncarskie. O ile kwestia Polish jokes mnie nie zaskoczyła gdyż sama szukałam infomacji na temat pochodzenia dowcipów o niezbyt rozgarniętych Polakach (opowiem Wam o tym przy okazji drugiego posta na temat książki Marka Wałkuskiego "Wałkowanie Ameryki," który już się pisze ;) ), o tyle w przypadku Polish pottery byłam nieźle zaskoczona. Nawet dowódca oddziału mojego męża zapytał mnie czy mam jakieś "connections with Polish pottery," kiedy dowiedział się, że jestem Polką, gdyż, jak twierdzi, jego żona ma totalnego fioła na punkcie polskich talerzy, misek czy filiżanek ;) Niestety musiałam przyznać ze skruchą, że tak naprawdę gdyby mój mąż nie pokazał mi w jednej z baz wojskowych sklepu wypełnionego po brzegi Polish pottery, to nie wiedziałabym, że Polska eksportuje swoje wyroby garncarskie ;)

Zdjęcie poniżej pochodzi z Christmas Tree Store:


 A to zdjęcie jest z PX - sklepu w bazie wojskowej:


Przyszłoby Wam kiedyś do głowy, że Amerykanie, przynajmniej niektórzy mogą kojarzyć nas z Polish pottery? :)

Wednesday, October 16, 2013

Jak to jest z wyborem przedmiotów na danym kierunku...

Pod moją poprzednią notką pojawiło się kilka interesujących pytań na temat wyboru przedmiotów. Ok, a zatem jak to wszystko wygląda....

UWAGA: Mówię tylko i wyłącznie o mojej uczelnii. 

Jeśli ktoś chce studiować, załóżmy odpowiednik "Filologii Angielskiej" w USA, czyli "Major in English", to na mojej uczelni wygląda to tak:

Dziedziny przedmiotów jakie musicie zaliczyć są z góry narzucone, ale z danej dziedziny możecie wybrać taki przedmiot, który Was najbardziej interesuje lub uznacie, że jest najbardziej przydatny np., ja, żeby zaliczyć przedmioty GENERAL czyli ogólne, ale obowiązkowe zajęcia, które nie mają nic wspólnego z moim głównym kierunkiem musiałam wybrać dwa przedmioty z dziedziny SCIENCE - tam z kolei miałam do wyboru np. Biology, Geography, Physics itp. Zdecydowałam się wybrać przedmioty z biologii i tak oto w zeszłym semestrze miałam "Biology 101 - Concepts of Biology", a na następny semestr (wiosenny) wybrałam "Biology 181 - Marine Biology."

Po zaliczeniu wszystkich przedmiotów ogólnych czyli wspomnianych GENERAL, mogę w końcu zacząć wybierać przedmioty związane ściśle z moim głównym kierunkiem czyli np. "Major in English" albo "Major in Spanish" czy też "Major in Cyber Security." Plusem jest jednak fakt, że po zaliczeniu wszystkich przedmiotów GENERAL nie muszę iść dalej kierunkiem głównym, który wybrałam na poczatku, a mogę go zmienić. Tak właściwie kierunek możecie zmienić nawet wtedy, kiedy już zaczniecie uczęszczać na zajęcia związane ściśle z kierunkiem "Major in Spanish" - jeśli zaliczycie choć część przedmiotów związanych z "Major in Spanish" to oczywiście dostaniecie za to kredyty, ale nie będą się one liczyły do nowego kierunku, który obierzecie np. "Major in Cyber Security" - do nowego kierunku będą liczyły się tylko przedmioty z dziedziny GENERAL, czyli te, na które musicie uczęszczać zanim zaczniecie wybierać przedmioty związane z głównym kierunkiem.

Jeden czytelnik mojego bloga słusznie zauważył, że każdemu przedmiotowi przypisywany jest numer. Numery przypisane danemu przedmiotowi są 3-cyfrowe. Przedmioty oznaczone numerem 101, to zwykle tzw. introductory classes, czyli zajęcia wprowadzające do danej dziedziny. Np. kiedy uczęszczałam na zajęcia Biology 101, uczyliśmy się tam podstaw biologii np. o komórkach, o tym co się w nich znajduje (mitochondria, jądro komórkowe etc.), o początkach życia na Ziemi, o ekosystemie itp. Im wyższy numer przy danym przedmiocie, tym dalej zagłębiamy się w daną dziedzinę. Zwykle wyższy numer to i wyższy poziom, ale nie koniecznie - może to też być numer odróżniający jedną ścisłą dziedzinę od drugiej - np. numer 181 przypisany jest w przypadku mojej uczelnii do "Marine Biology" czyli ściśle o podwodnym życiu w morzach i oceanach, zapewne pojawią się też infomracje na temat ochrony raf koralowych, o łańcuchu pokarmowym danych morskich zwierząt czyli np. czym żywią się żółwie lub jeżowce. Innym przedmiotem z dziedziny Biologia może być np. Biology 150 - Human Anatomy - czyli ściśle o budowie narządów i układów ciała człowieka.

Okay, to był post na szybko i mam nadzieję, że coś udało mi się wyjaśnić :) Nie wiem ile razy napisałam słowo "ściśle", ale policzę jak wrócę, a teraz zmykam do sklepu po jakieś jedzenie. W razie dodatkowych pytań - piszcie do mnie na e-maila albo w komentarzach. C U!

ESL - ciąg dalszy... oraz przedmioty wybrane na semestr wiosenny 2014.

Nie wiem czy pamiętacie, ale w moim poprzednim poście o darmowym kursie English as a Second Language na który zdecydowałam się zapisać, mówiłam m.in. o tym, że wypełniałam 3-godzinny test sprawdzający na jakim poziomie mam opanowany język angielski, który poszedł mi tak dobrze, że umówili się ze mną na kolejny test, który miał być trudniejszy. I był... ale dla osoby, której wiedza wychodzi ledwie poza poziom podstawowy. No powiedzmy, że test był na poziomie gimnazjalnym.

Test wypełniłam, oddałam i puścili mnie do domu. Była dość wczesna godzina, więc zdecydowałam, że zajrzę do kilku sklepów. Właśnie wchodziłam do Christmas Tree Store, kiedy w mojej torebce rozdzwonił sie telefon. Dzwoniła babka prowadząca zajęcia ESL by poinformować mnie, że test zdałam na 100% oraz, że chciałaby mnie zaprosić na Orientation czyli chyba takie spotkanie organizacyjne. Hmm... tym bardziej jestem zainteresowana co mi zaoferują... ale dowiem się w przyszłym tygodniu.

Wracając do moich studiów od których miałam chwilową przerwę - tak, ja nie mam wakacji, tzn. nie muszę ich mieć jeśli nie chcę. Nie ma z góry ustalonego czasu wolnego, że np. w lipcu, sierpniu i wrześniu nie ma zajęć na uczelni i uczniowie mają wakacje. Ja mam semestr wiosenny (od stycznia do maja), letni (od czerwca do sierpnia), jesienny (od sierpnia do grudnia) i gdybym zapisywała się na zajęcia każdego semestru to mogłabym przez cały rok nie mieć za dużo wolnego. Są przerwy np. od połowy grudnia do połowy stycznia - wtedy faktycznie zajęć nie ma. Ale mówię o swojej uczelnii i nie wiem jak jest na innych. W razie czego czekam na komentarze studentów z USA jak to u nich jest z przerwami/wakacjami itp. 

Na zbliżający się semestr wiosenny wybrałam cztery przedmioty, czyli 12 kredytów:

Marine Biology - o morzach i oceanach, rybkach, rozgwiazdach i takich tam ;) - zawsze ciekawił mnie ten temat, gdyż mam pewne podwodne plany :D, ale na razie nic więcej nie mówię :)

History of the United States - zawsze fascynowała mnie historia Stanów Zjednoczonych. Przerabiałam już ją na studiach w Polsce, ale chętnie do niej wrócę by odświeżyć wiadomości i może czegoś więcej się dowiedzieć :)

Image Editing (Adobe Photoshop) - kocham robić zdjęcia i od czasu do czasu mam ochotę coś poprzerabiać, a do Photoshopa nie udało mi się jeszcze podejść z powodzeniem, więc już nie mogę się doczekać zajęć! :)

Math ... - uh ah... Nie lubimy się z matematyką za bardzo... Moja nauczycielka z liceum czasem do dziś śni mi sie po nocach. Najczęściej śni mi się to, że opuszczałam zajęcia z matematyki i później martwiłam się czy mnie dalej z taką liczbą nieobecności przepuszczą ;) Na szczęście budzę się rano zlana potem i uświadamiam sobie, że to tylko zły sen  ;) ... Liczę natomiast, że tutaj będzie inaczej, a zanim wybiorę nauczyciela od tego przedmiotu, to dobrze sprawdzę jakie opinie o nim krążą na http://www.ratemyprofessors.com ...

A tak swoją drogą... czy w Polsce mamy odpowiednik strony http://www.ratemyprofessors.com ? Czy korzystacie z niej by ocenić swoich profesorów? Szczerze mówiąc szukałam podobnej stronki, ale kiedy znalazłam podobną to nie mogłam na niej znaleźć swojej polskiej uczelnii. Hm... whatever.

Na moim univerku w USA na szczęście można spojrzeć w rozpiskę zajęć i sprawdzić który nauczyciel i kiedy uczy przedmiotu, który nas interesuje w danym semestrze. A wygląda to mniej więcej tak:

Spring Semester 2014:
Session 1: Math 103 - J. Collins
Session 2: Math 103 - S. Mendoza
Session 3: Math 103 - G. Smith
Session 4: Math 103 - K. Bennett 
 (nazwiska zmyślone ;))

Zwykle zanim wybiorę przedmiot, sprawdzam jakie dany nauczyciel ma opinie wśród swoich byłych studentów. Ale nauczyłam się tego, że nie zawsze należy wierzyć osobom, które jadą po nauczycielu mówiąc, że jest trudny we współpracy czy przesadnie wymagający. Ja zmierzyłam się z takim wcześniej - miał sporo negatywnych opinii spowodowanych tym, że zadawał dużo prac pisemnych, nie tolerował spóźnień nawet o minutkę, ale dzięki tym pracom bardzo dużo się nauczyłam, a pracowałam ciężko i czasem nawet do późna w nocy, ale udało mi się zaliczyć ten przedmiot z oceną końcową: A, więc teraz te oceny profesorów traktuję z przymrużeniem oka. 

Thursday, October 3, 2013

Prawo jazdy w Północnej Karolinie

Wybrałam się dziś do pobliskiego DMV (Department of Motor Vehicles) by zapisać się na egzamin teoretyczny oraz praktyczny na prawo jazdy ... Podjeżdżam do budynku DMV, a ten wygląda jakoś podejrzanie. W oknach ciemno, na parkingu pusto... "Hmm, zamknięte?" - pomyślałam, ale wyszłam z samochodu i pociagnęłam drzwi do siebie - otworzyły się, więc jest nadzieja, że wciąż pracują. Wchodzę zatem do środka i widzę, że w poczekalni siedzi jeden mężczyzna, a pracownicy zza swoich biurek postanowili w tym samym momencie spojrzeć na mnie. Głupio się czuję, kiedy jestem gdzieś prawie sama i wszyscy na mnie patrzą ;), ale podeszłam do jednego z biurek i poinformowałam, że oto przybyłam by zapisać się na egzamin oraz że mam wszystkie potrzebne dokumenty i jestem gotowa zmierzyć się ze wszystkimi procedurami by otrzymać ten jakże wartościowy w USA kawalek plastiku na mocy którego będę mogła samodzielnie sunąć moim czarnym Hundayem po amerykańskich highwayach ;). Uśmiechnięta brunetka poprosiła o mój dowód tożsamości, zieloną kartę oraz ubezpieczenie po czym pokierowała mnie do następnego biurka, przy którym siedziała już nie taka uśmiechnięta blondynka...

Blondynka: "So you want a driver's license or learner's permit?"

ja: "A driver's license"

B: "How tall are you?"

ja: "5'10'' or 5'11'' "

B: "What is your eye color?"

ja: "Hazel."

B: "What is your hair color?"

ja: "Brown."

B: "What is your race?"

ja: "Caucasian white."

B: "Do you want to be an organ donor?"

ja: "Yes."

Spisała adres z moich dokumentów po czym kazała mi przystawić czoło do takiej jakby lornetki (?)...

W tym momencie zdałam sobie sprawę co się dzieje ;) Oni mnie nie zapisywali na egzamin, do którego miałam w planach podejść w innym terminie, ale rozpoczęli egzamin, który składał się z kilku części: vision, traffic signs, driving knowledge, driving skills czyli sprawdzenie wzroku, znajomości znaków, przepisów drogowych oraz testu praktycznego.

Najpierw w tej lornetce (tak nazywam to urządzenie, gdyż  nie wiem jaka jest prawidłowa nazwa :D) przeczytałam wszystkie numerki, które Pani wyznaczyła w rządku pierwszym, po czym pojawiły się znaki... Chyba dwa ze znaków pomyliłam, bo w książeczce, którą dostałam od DMV wcześniej do znaków jeszcze nie dotarłam :P, ale Pani swierdziła, że poradziłam sobie całkiem dobrze i oznajmiła, że teraz czas na sprawdzenie mej wiedzy na temat przepisów drogowych. Test teoretyczny był bardzo zbliżony w swej formie do testu do którego podchodzą przyszli kierowcy w Polsce. Z tą jednak różnicą, że w przyadku tego egzaminu odpowiedzi były trzy - A, B, C, ponadto nie był on na czas i też nikt wokół mnie nie chodził i nie kontrolował czy aby napewno wypełniam test bez wsparcia. Test liczył 25 pytań i można było zrobić maksymalnie 5 błędów (podobne testy wypełniałam tutaj - http://driversprep.com/test.php - bardzo dobra strona do ćwiczenia odpowiedzi na pytania - możecie tam wybrać stan w jakim zamierzacie zdawać egzamin na prawo jazdy), niektóre pytania były takie same jak na wspomnianej stronie, inne podobne, a jeszcze inne znacznie łatwiejsze. Klikałam więc odpowiedzi po czym zatwierdzałam tę, którą uważałam za poprawną i od razu otrzymywałam informację czy dana przeze mnie odpowiedź jest CORRECT czy też INCORRECT. Dotarłam do pytania nr 21, z czego po drodze zrobiłam 1 błąd, więc teoretycznie zdałam, ale zostały 4 pytania do końca, a komputer na którym robiłam test coś jakby się zawiesił ;) Od czasu do czasu wyświetlał się komunikat "be patient" oraz informacja o problemie z połączeniem. Rozejrzałam się więc dookoła, żeby sprawdzić czy ktoś pomoże mi rozwiązać sprawę z komputerem, ponieważ czekałam już dobre kilka minut aż ekran ruszy, ale nic się nie działo...

Blondynka: "How many you got right?"

ja: "20"

B: "So you passed. Come back over here."

Uff... test zdany. Czy dziś jeszcze będę mieć jazdę?

Podchodzę spowrotem do biurka naburmuszonej blondynki :P a ona pyta mnie czy mam przy sobie kluczyki od swojego auta, ponieważ będzie sprawdzała moje umiejetności na drodze tzw. "road skills."

Klucze miał mój mąż, gdyż to on podwoził mnie do DMV i licząc, że uwinę się szybko z formalnościami postanowił zaczekać na mnie w aucie. Jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał, że musze go natychmiast wyprosić z samochodu, bo właśnie zaczynam egzamin praktyczny. W pierwszym momencie myślał, że żartuję, dopóki nie zobaczył, że przy samochodzie stoi egzaminatorka.

Blondynka sprawdziła czy w moim aucie działają wszystkie kierunkowskazy po czym poprosiła o użycie klaksonu.

B: "Okay, now you are going to drive"

Ale siara, bo w aucie syf :P Papierki i puszki po Monsterach - nie moje :P ja w tym aucie tylko sprzątam - mój mąż nim jeździ do pracy :P Przeprosiłam babkę za bajzel w samochodzie, wyrzuciłam papiery na tylne siedzenie i ruszyłyśmy. 

Road test był banalnie prosty. Egzaminatorka pokierowała mnie na uliczkę na której ograniczenie prędkości wynosiło 35 mph, co chwilę pojawiał się znak stop, a wokół nie było ani jednego samochodu. Moim pierwszym zadaniem było zatrzymać auto i zrobić zawracanie na trzy czyli tzw. three-point turnabout. Drugim zadaniem była jazda do tyłu patrząc przez prawe ramię, a trzecim gwałtowne hamowanie (jakby dziecko wybiegło na drogę). Nastepnie skręcanie w prawo, w lewo, parkowanie i powrót na parking przy DMV. Wszystko trwało nie więcej niż od 5 do 10 minut. Koniec jazdy. 

ja: "Thank you very much"

B: "You're welcome" i w końcu jakiś lekki uśmieszek. 

W ośrodku blondynka zapytała jaki wzór życzę sobie na swoim dokumencie, a do wyboru miałam samolot, kontur mapy stanu Północna Karolina, state stamp czyli pieczątkę stanu (ten wybrałam) oraz latarnię morską. Złożyłam podpis po czym na miejscu zrobiono mi zdjęcie, dostałam tymczasowy świstek, który ma służyć jako tymczasowe prawo jazdy dopóki nie dostanę pocztą prawdziwego dokumentu. Zapłaciłam za wszystko $4 i wyszłam ;)

No to teraz czekam do dwóch tygodni na mój dokumencik.


Jeśli macie ochotę zajrzeć do książeczki, z której się uczyłam, to kliknijcie TUTAJ.

Tak oto przez przypadek udało mi się zdać na prawko w USA.

P.S. Powiedzcie mi tylko czy te $4, które płaciłam były za to, że owa blondynka poświęciła mi czas, za dokument, za test na komputerze, za zdjęcie czy może za przesyłkę? Hm... ja obstawiam dokument, a Wy?

P.S. 2: Prawo jazdy polskie mam już od 5 lat, ale z tym dokumentem nie mogłam prowadzić auta w Północnej Karolinie. Mam też prawo jazdy "amerykańsko"-niemieckie, które służyły głównie do poruszania się po amerykańskiej bazie wojskowej w Niemczech oraz na terenie Niemiec - wiem, że żeby jeździć autem w Niemczech wystarczyłyby mi prawo jazdy zrobione w Polsce, ale musiałam wyrobić dokument (który nie był drogi - $10) właśnie po to by móc jeździź na terenie bazy.