Monday, February 3, 2014

Drugi dzień w New York City!

15 stycznia

Zwykle mój mąż wstaje wcześniej ode mnie. Chociażby ze względu na to, że on musi zerwać się rano do pracy o 5:50 am, a ja do szkoły o 7:30, ale kiedy jesteśmy na jakiejś wycieczce, to zwykle ja zwlekam się z łóżka wcześniej. Choć może 'zwlekam' to złe słowo, ponieważ kiedy jesteśmy w nowym miejscu, potrafię bez wahania spod tej ciepłej kołdry wyskoczyć, gdyż nie mogę się doczekać eksploracji nowego terenu. Tak było i tym razem. Z resztą ja szykuję się na wyjście znacznie dłużej niż mój ślubny, bo suszenie włosów i ich stylizacja oraz makijaż trochę mi zajmują. 

Dziś wstałam około godziny 8:30. Trochę późno, ale wiem, że wyszykuję się w godzinę, więc zdążymy wyjść i zjeść gdzieś śniadanie, pospacerować, a o 2:30 pm idziemy do teatru. Nuczeni doświadczeniem na pewno nie będziemy stołować się w hotelu! :P

Jesteśmy gotowi do wyjścia - jak na śniadanie wybraliśmy może miejsce nietypowe, ale sprawdzone - restaurację Olive Garden mieszczącą się tuż przy Times Square obok tego wielkiego sklepu M&Ms. Niektórzy zachęcali mnie do odwiedzenia M&Ms, ale ja w podróży raczej nie jestem chętna do odwiedzania sklepów. Mam wtedy wrażenie, że marnuję czas...



W restauracji Olive Graden mój mąż zamówił sobie zupę, a ja postanowiłam wybrać coś co zostanie w moim żołądku dłużej i zdecydowałam się na pizzę. Kelner przyjmując zamówienie zapytał czy mam ochotę na sałatkę do mojej pizzy, odparłam, że tak, ale nie spodziewałam się jakich rozmiarów ta sałatka do mnie przyjdzie. Spodziewałam się czegoś małego, a dostałam...

...plus podłużne bułeczki. Szczerze? Najadłabym się samą zieleninką i bułeczkami ;)
Kiedy zaczęłam konsumować pierwszy krążek cebuli nagle dotarło do mnie, że przecież nie powinnam tego jeść, bo za parę godzin będziemy w teatrze ;) Jak już raz dasz gryza choćby małej ilości cebuli, to zapachu z ust trudno się pozbyć, ale ja prawie zawsze mam przy sobie zapas gum do żucia o dość intensywnie owocowych smakach, więc zostałam uratowana ;) Przyszła kolej na pizzę. Ta była średnich rozmiarów, ale oczywiście nie wcisnęłam w siebie całej, mimo, że bardzo mi smakowała. Poczekaliśmy chwilę na kelnera i poprosiliśmy o rachunek oraz o zapakowanie bułeczek i pizzy na wynos.


Trochę pospacerowaliśmy, a kiedy zbliżała się już godzina 1:00 pm wróciliśmy do hotelu żeby odstawić zapakowane jedzenie i zabrać bilety na spektakl.

Około 1:20 pm byliśmy pod Cort Theater gdzie ustawiła się już niezła kolejka do wejścia.


Przyszliśmy na spektakl "Waiting for Godot" - jest to sztuka napisana przez irlandzkiego twórcę teatru absurdu Samuela Becketta w której dwaj bezdomni włóczędzy Estragon i Vladimir bez końca czekają na nadejście Godota. Główni bohaterowie wierzą, że wraz z jego przybyciem ich los się odmieni, dodatkowo ich wiara zostaje podsycana przez obietnice małego chłopca który pojawia się na końcu pierwszego oraz drugiego aktu i zapowiada kiedy spotkanie z Godotem będzie możliwe. Ich oczekiwanie w nudzie przerywa nagłe pojawienie się obładowanego walizkami, śliniącego się głupka zwanego Lucky oraz jego pana Pozzo. KLIK


Do obejrzenia tego spektaklu zachęciła nas m.in. znakomita obsada aktorska. Dla nas niecodziennym widokiem jest Ian McKellen (w sztuce jako Estragon) znany z roli Gandalfa we Władcy Pierścieni, Hobbicie czy Magneto w X-Men. Byliśmy więc bardzo podekscytowani myślą, że będziemy mogli zobaczyć tak ważną dla nas osobistość z tak wspaniałym aktorskim dorobkiem na żywo. Zakładam też, że nikomu nie trzeba przedstawiać Patricka Stewarta (Vladimir), którego również możecie kojarzyć z X-Men albo Star Treck - Captain Jean-Luc Picard. Billy'ego Crudupa (Lucky) zapewne znacie z takich filmów jak Thin Ice czy Stage Beauty. Postać Pozzo została zagrana przez Shulera Hunsley'a najczęściej kojarzonego z takimi broadway'owskimi produkcjami jak Young Frankenstein, Tarzan czy Les Misérables.

Wnętrze Cort Theater i scenografia:


Nasze miejsca były jak widać po prawej stronie i całkiem blisko sceny. Siedzieliśmy w trzecim rzędzie, więc mogliśmy dokładnie przyjżeć się każdemu detalowi w odzieniu aktorów i scenografii, a także z bliska podziwiać ich grę.

Spektakl był przezabawny, widownia co chwilę wybuchała śmiechem. Jeżeli lubicie teatr absurdu, to "Waiting for Godot" to coś dla Was. My byliśmy bardzo zadowoleni z tak spędzonego popołudnia i pewnie gdybyśmy mogli, przyszlibyśmy obejrzeć go jeszcze raz :)

 Zdjęcie dwóch melonikówna na koniec :)


Mój mąż po cichu liczył, że uda mu się spotkać z aktorami i być może zamienić z nimi słowo. Długo zatanawiałam się jak to zrobić, żeby spełnić jego marzenie, ale okazja nadażyła się sama.

Po spektaklu zauważyłam, że jedna z osób w teatrze trzyma dość sporej wielkości plakat z nazwą sztuki i zdjęciami aktorów - taki jaki widzieliśmy przy wejściu. Od razu wpadłam na pomysł, żebyśmy też kupili sobie taki sam na pamiątkę. Przy wyjściu stał pewien miły pan, który sprzedawał różne gadżety związane ze sztuką. Zapytałam czy ma jeszcze plakaty, bo nie widziałam ich na cenniku, a ten z uśmiechem kiwnął głową, wręczył mi plakat i zalecił abyśmy poczekali kilka minut przed teatrem jeśli chcemy dostać autografy od aktorów, bo zawsze bo spektaklu wychodzą do swoich fanów.

Wyszliśmy na zewnątrz a tam faktycznie zostały już ustawione barierki. Mina mi zrzedła wtedy, kiedy zobaczyłam jak przy tych barierkach ciasno. Pomyślałam, że nie mam co liczyć na autograf, ale mimo to, kiedy wyszedł do nas Billy Crudup wyciągnęłam swój plakat w jego stronę licząc, że go zobaczy i dosięgnie. Pomocna okazała się dziewczyna stojąca przede mną z takim samym plakatem, która wzięła mój w swoje ręce i podała go Billemu razem ze swoim. "Jak miło z jej strony, będę jej dozgonnie wdzięczna!," pomyślałam :) Następnie wyszedł do nas Shuler Hensley, a zaraz po nim pojawili się Ian McKellen i Patrick Stewart. Muszę przyznać, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym, że aktorzy poświęcili tyle czasu fanom, podpisywali plakaty, bilety, a nawet robili sobie z niektórymi zdjęcia.

Kiedy Ian McKellen zbliżał się w naszą stronę, pomyślałam "Teraz albo nigdy - albo uda mi się namówić go na zdjęcie z moim mężem albo nie." Nie stałam zbyt blisko niego więc musiałam trochę wytężyć struny głosowe, aby mnie usłyszał i udało się! :) Zapytałam czy zrobiłby sobie zdjęcie z moim mężem, a Ian uśmiechnął się i kiwnął głową, do zdjęcia przyszedł też Patrcik Stewart, ludzie się rozproszyli aby zrobić nam miejsce, bo staliśmy praktycznie za nimi i zgadnijcie co się stało... Ian i Patrick zaczęli pozować z moim mężem, ludzie dookoła mnie trzaskali im zdjęcia, a mi, jak na złość zabrakło miejsca w IPhonie. Musiałam coś usunąć żeby zrobić zdjęcie, ale trzęsące się z wrażenia ręce mi w tym nie pomagały. W końcu udało mi się strzelić fotkę, co prawda jak już się trochę rozproszyli, ale wciąż rozmawiali z moim ślubnym więc będzie miał swoją pamiątkę :)


Dziewczyna, która przez cały czas trzymała mój plakat podała mi go spowrotem, a ja podziękowałam jej z szerokim usmiechem i wdzięcznością w głosie. Udało się zdobyć podpisy Billy'ego Crudupa, Shulera Hensley'a oraz Iana McKellena. Przez to zamieszanie ze zdjęciem Patrick Stewart niestety chyba nam uciekł, ale nie szkodzi ;)


Tak prezentuje się nasz plakat - patrz wyżej (dziś już oprawiony w białą ramę ;))

Resztę wieczoru spędziliśmy na szwędaniu się po mieście. Mieliśmy w planach wybranie się na taras widokowy Top of the Rock by zobaczyć Nowy Jork nocą, ale juz przy wejściu poinformowano nas, że widoczność jest zerowa, więc lepiej byłoby przyjść jutro. 

GE Building

GE Building
Lower Plaza of Rockefeller Center - ice skating rink
GE Building
Ice skating rink
Ice skating rink
Ice skating rink
Pomnik Atlasa
GE Building
My to mamy pecha do tych tarasów widokowych nocą :P W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Magnolia Bakery, gdzie dostrzegłam śliczne babeczki. Miałam ochotę na coś sernikowego, więc wybrałam Red Velvet Cheesecake i do tego kawę. 




 I dalej spacerkiem... Radio City Music Hall


Szwędamy się ;)

A w hotelu już nie mogłam sie powstrzymać :D





To chyba najlepsze serniczki red velvet jakie miałam okazję spróbować. Trochę się zniekształciły przy transporcie, ale i tak były pyszne! :)

Po zdjedzeniu deseru poszliśmy spać... albo raczej mój mąż poszedł, bo ja przewracałam się w łóżku próbując uspokoić emocje dzisiejszego dnia. Wyjące za oknem syreny też nie ułatwiały mi zaśnięcia, ale taki właśnie jest Manhattan ;)