Piątek
Piszę ten post po to, żeby zająć ręce, ale a nuż uda mi się napisać coś, co Was zaciekawi. Chciałam w ogóle nie pisać, ale nie mam siły robić już nic więcej, a jestem tak zdenerwowana, że muszę odwrócić swoją uwagę od niespokojnych myśli. Piszę tego posta, kiedy u mnie jest piątek, 11 stycznia, a zegar powoli zbliża się do wybijania godziny 12:00 w południe.
Wstałam dziś przed godziną 7:00 AM, bo dziś nadszedł ten dzień dla mojej ukochanej kotki, w którym musi zostać wysterylizowana, a przy okazji tego zabiegu dostanie też microchipa. W szpitalu dla zwierząt byliśmy umówione na godzinę 7:30, czyli zaraz po otwarciu. Wsadziłam Mitusię do wyłożonego wcześniej moim szlafrokiem (w którym uwielbia spać) transportera i wyszłyśmy z domu. Do kliniki mam jakieś 2 minuty jazdy samochodem/7-9 minut drogi pieszo. Dziś pada dość intensywnie, więc zdecydowałam się na jazdę samochodem. Nie chciałam żeby kotka zmarzła i zmokła. O dziwo Mitusia zachowywała się bardzo spokojnie jadąc autem, nawet położyła się na szlafroku i spokojnie obserwowała co dzieje się dookoła.
Dojechałyśmy do kliniki, weszłyśmy do środka i od razu zostałyśmy przywitane przez recepcjonistkę uśmiechem i słowami "That must me Miss Mitusia!". Dostałam do podpisania dokument, w którym musiałam także uzupełnić swoje dane, dane kotki (imię, data urodzenia itp.) oraz zaznaczyć jakich zabiegów na kotce sobie życzę - wybrałam sterylizację i microchip, choć miałam do wyboru jeszcze m.in. czyszczenie uszu czy obcinanie pazurków, ale te pozostałe dwa zabiegi wykonuję sama w domu. Podpisałam się pod dokumentem i w tym samym momencie przyszła inna asystentka i zabrała kotkę razem z transporterem mówiąc dziecięcym głosem, "Say bye bye mommy!" i zniknęła gdzieś z moim kotkiem... Recepcjonistka poinformowała mnie, że kotkę mogę odebrać nazajutrz między godziną 8:00 a 11:00 AM, ale jeszcze dziś mogę do nich zadzwonić, to powiedzą mi jak przebiegł zabieg i jak ma się kotek.
Wróciłam do domu, dochodziła 8:00... i co ja mam teraz ze sobą zrobić? Niby jestem jeszcze trochę zmęczona, ale wiem, że spokojnie nie zasnę, a nawet jak zasnę, to będą mi się śniły czarne scenariusze związane z operacją kotki. Zwykle, kiedy jestem zdenerwowana, zaniepokojona, a przy tym muszę na coś czekać, to idę sprzątać, nie ogarniać, sprzątać i to pedantycznie. Rzuciłam się więc na kuchnię i zaczęłam ją skrobać, szorować, pucować i co tylko przyszło mi do głowy. Wyciągnęłam talerze z szafek i czyściłam półki, potem rzuciłam się na mikrofalówkę od środka i od zewnątrz, następnie piekarnik, od środka i od zewnątrz, tak samo lodówka. Wstawiłam brudne naczynia i sztućce do zmywarki, a samą zmywarkę pucowałam z zewnątrz. Natępnie przyszła kolej na drzwi od szafek, zlew, kran, gazówkę, okap, blaty i skończyłam na podłodze. Po ok. 3.5 h wszystko lśniło, a ja...zmęczona, upocona i trochę spokojniejsza, ale jednak nie do końca. Poszłam pod prysznic, nałożyłam maseczkę z drożdży i mleka na twarz, a teraz jestem tu... na łóżku z laptopem na kolanach, a myślami z moją Mitusią. Cholerny dzień dopiero się zaczął, a ja chcę, żeby jak najszybciej się skończył.
Żal mi mojego kociaka, bo jak by nie było to operacja i jak do każdej operacji, trzeba było podejść do niej na czczo. Wczoraj (czwartek) o 8:00 PM zabrałam ktokowi miseczki z wodą i jedzonkiem, a pół godziny później słyszę jak mój mąż mówi, "Aww, cat wants food"... Kiedy zobaczyłam jak szuka jedzonka, to mi serducho pękało. Dałam jej popić odrobiny mleczka i z tą odrobiną mleczka musiała wytrzymać do następnego dnia.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wciąż mamy piątek, godzina 5:00 PM
Byłam z mężem na zakupach żywnościowych w markecie. Przynajmniej na chwilę skupiłam myśli na czymś innym. Kupiliśmy mnóstwo smakołyków dla kociaka, żeby wynagrodzić jej rozłąkę z nami i dyskomfort po operacji.
Nie wytrzymałam i chwyciłam za telefon, żeby wybrać numer Szpitala Zwierzęcego... Czekam, czekam, czekam... W końcu odezwała się radosnym głosem recepcjonistka. Pytam o kotka, a ta każde mi czekać "minutkę" - chyba najdłuższą minutkę tego dnia... W końcu słyszę w słuchawce
- Ma'am?
- Yes?
- Everything went fine!
Uff...
Nie zmienia to jednak faktu, że tęsknię za kotkiem, choć czuję się już trochę spokojniejsza. Reszta dnia, wieczora i nocy minęła mi do odliczania do godziny 8:00 AM.
Sobota
Zasnęłam na jakieś 5h, obudziłam się punkt 8:00 AM i zaraz zerwałam się z łóżka. W biegu zdążyłam się umyć i założyć ciuchy i już pędziłam do kliniki odebrać moje futrzaste dziecko :)
Weszłam do kliniki od razu informując recepcjonistkę, że przyszłam po kotkę imieniem Mitusia, która wczorajszego dnia była sterylizowana. Recepcjonistka popatrzyła w dokumenty i powiedziała, "OK. Just hold on a minute, Jenny will want to talk to you" (Jenny to imię meksykańskiej pani weterynarz)... Nie lubię kiedy każą mi czekać, tym samym dając mi czas na tworzenie w głowie czarnych scenariuszy. A może coś źle z kotkiem? A może potrzebne jest dodatkowe leczenie? A może jakaś infekcja pooperacyjna? Utopiona w myślach gapiłam się na tablicę ze zdjęciami, które pozostawili dla Jenny właściciele jej pacjantów. Tablica zaklejona była laurkami oraz zdjęciami z podziękowaniami. Pomyślałam wtedy, że jednak Jenny musi być dobra w tym co robi, bo chyba nie dostałaby takich wyrazów wdzięczności za nic. Trochę mnie ta myśl uspokoiła i wtedy otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym zwykle Jenny przyjmuje pacjentów.
Pani weterynarz jak zwykle przywitała mnie szerokim uśmiechem, widać po niej, że praca daje jej satysfakcję. Z radością poinformowała mnie, że z moim kociakiem wszystko wporządku. "She's adorable! Playing like nothing happened!" :) Dostałam jeszcze do wypełnienia druk - imię, nazwisko, adres, numery telefonu itp., dane te będą przypisane do numeru microchipa mojej kotki. Oddałam druk, dostałam zawieszkę z numerem, którą mogę przypiąć kotce do obroży, ale nie muszę, i zostałam pożegnana słowami "Thank you, your kitty's waiting for you at the front desk. Have a wonderful day!". W końcu widzę mojego futrzaka, za którym się tak stęskniłam przez ten cały jeden dzień. Od razu podbiegłam do transportera, w którym siedziała i zaczęłam do niej gadać. Uregulowałam rachunek z recepcjonistką i wróciłyśmy do domu. Rzeczywiście, kotka bawi się, jakby nic się nie stało :)
Pewnie jesteście ciekawi jaki dostałam rachunek i ile co kosztuje w USA... Mój rachunek przedstawiał się tak, nie wiem jak w większych miastach, ale zakładam, że zapłaciłabym więcej ;)
(nie wiem dlaczego zdjęcie ustawiło się w pionie :P)
Nie wytrzymałam i chwyciłam za telefon, żeby wybrać numer Szpitala Zwierzęcego... Czekam, czekam, czekam... W końcu odezwała się radosnym głosem recepcjonistka. Pytam o kotka, a ta każde mi czekać "minutkę" - chyba najdłuższą minutkę tego dnia... W końcu słyszę w słuchawce
- Ma'am?
- Yes?
- Everything went fine!
Uff...
Nie zmienia to jednak faktu, że tęsknię za kotkiem, choć czuję się już trochę spokojniejsza. Reszta dnia, wieczora i nocy minęła mi do odliczania do godziny 8:00 AM.
Sobota
Zasnęłam na jakieś 5h, obudziłam się punkt 8:00 AM i zaraz zerwałam się z łóżka. W biegu zdążyłam się umyć i założyć ciuchy i już pędziłam do kliniki odebrać moje futrzaste dziecko :)
Weszłam do kliniki od razu informując recepcjonistkę, że przyszłam po kotkę imieniem Mitusia, która wczorajszego dnia była sterylizowana. Recepcjonistka popatrzyła w dokumenty i powiedziała, "OK. Just hold on a minute, Jenny will want to talk to you" (Jenny to imię meksykańskiej pani weterynarz)... Nie lubię kiedy każą mi czekać, tym samym dając mi czas na tworzenie w głowie czarnych scenariuszy. A może coś źle z kotkiem? A może potrzebne jest dodatkowe leczenie? A może jakaś infekcja pooperacyjna? Utopiona w myślach gapiłam się na tablicę ze zdjęciami, które pozostawili dla Jenny właściciele jej pacjantów. Tablica zaklejona była laurkami oraz zdjęciami z podziękowaniami. Pomyślałam wtedy, że jednak Jenny musi być dobra w tym co robi, bo chyba nie dostałaby takich wyrazów wdzięczności za nic. Trochę mnie ta myśl uspokoiła i wtedy otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym zwykle Jenny przyjmuje pacjentów.
Pani weterynarz jak zwykle przywitała mnie szerokim uśmiechem, widać po niej, że praca daje jej satysfakcję. Z radością poinformowała mnie, że z moim kociakiem wszystko wporządku. "She's adorable! Playing like nothing happened!" :) Dostałam jeszcze do wypełnienia druk - imię, nazwisko, adres, numery telefonu itp., dane te będą przypisane do numeru microchipa mojej kotki. Oddałam druk, dostałam zawieszkę z numerem, którą mogę przypiąć kotce do obroży, ale nie muszę, i zostałam pożegnana słowami "Thank you, your kitty's waiting for you at the front desk. Have a wonderful day!". W końcu widzę mojego futrzaka, za którym się tak stęskniłam przez ten cały jeden dzień. Od razu podbiegłam do transportera, w którym siedziała i zaczęłam do niej gadać. Uregulowałam rachunek z recepcjonistką i wróciłyśmy do domu. Rzeczywiście, kotka bawi się, jakby nic się nie stało :)
Pewnie jesteście ciekawi jaki dostałam rachunek i ile co kosztuje w USA... Mój rachunek przedstawiał się tak, nie wiem jak w większych miastach, ale zakładam, że zapłaciłabym więcej ;)
(nie wiem dlaczego zdjęcie ustawiło się w pionie :P)