Wednesday, January 18, 2012

The Fear of Flying

Kocham jeździć po świecie, poznawać nowe miejsca, nowych ludzi, próbować lokalnych potraw i nabyć jakąś praktyczną pamiątkę. Zwykle ogarnia mnie niesamowita euforia na dzień przed wyjazdem/wylotem. Taka podekscytowana czasem nawet mam problem z zaśnięciem... ale... no tak, jest jedno "ale", do którego muszę się przed Wami przyznać... boję się latać! Czy latałam wcześniej samolotem? Tak, do tej pory jakieś 10 razy, ale za każdym razem czuję dyskomfort. Ta wielka hałasująca maszyna unosi się w powietrzu i leeeeeci kilka tysięcy kilometrów. Jakim prawem taki ogromny, ciężki kolos unosi się w powietrzu? To nie tak, że ja zupełnie tego nie rozumiem... i chyba nie boję się samego faktu, że coś, co nie jest lżejsze od powietrza wzbija się bez problemu w górę, raczej boję się tego, że w pewnym momencie pilot (albo piloci, bo wiem, że jest ich dwóch), który jest tylko człowiekiem, albo maszyna, która jest tylko przedmiotem zawiedzie. Wyobraźcie sobie, że podczas lotu, kiedy siedzę przy oknie, patrzę i pilnuję czy z silników nie wydostaje się dym, albo płomień, albo czy wciąż mamy oba skrzydła ;) Na dodatek trochę jakby drętwieją mi nogi, ale nie wiem czy to wynika ze strachu, czy może ze słabego krążenia, ale mniejsza o to. Zwykle, kiedy chcę się jakoś uspokoić, patrzę na twarze innych pasażerów, albo na stewardessy. Jeśli widzę, że one są spokojne, to ja też staram się wyluzować i zwykle gram w jakąś gierkę na IPodzie. Samolot jest najbezpieczniejszym środkiem transportu. Załoga jest doskonale wyszkolona, piloci latają na symulatorach i jeden błąd powoduje, że tracą licencję, pilotem nie zostaje byle kto z ulicy, samoloty z reguły są sprawne i dokładnie sprawdzane przed odlotem. Wiem, wiem, wiem, słyszałam to milion razy, ale ta myśl, że jesteśmy tak wysoko w powietrzu i jedna usterka lub błąd pilota mogą spowodować katastrofę, w której szanse na przeżycie są nikłe nie daje mi czasem spokoju. Wiem też, że znacznie bardziej niebezpieczna jest jazda samochodem, bo nie dość, że na drodze są nierozważni kierowcy, żądni adrenaliny pseudo-kierowcy rajdowi, którzy myślą, że teren zabudowany to tor wyścigowy, no i niektórzy po ostrej imprezce z promilem we krwi... można by pomyśleć, że tragedia czyha za każdym zakrętem, a jednak nigdy nie miałam obaw przed jazdą samochodem, bez względu na to, czy to ja prowadzę, czy ktoś inny. Może po prostu chodzi o to, że wierzę, iż w wypadku samochodowym mam większą szansę na przeżycie, niż w katastrofie lotniczej. Wiem też, że katastrofa w Smoleńsku, to kropla w oceanie, bo w każdej sekundzie jakiś samolot startuje, a inny ląduje, a mimo wszystko ten dyskomfort jest przeze mnie odczuwany. 

Do Bostonu lecę z Poznania, z przesiadką w Monachium. Lot z Poznania do Monachium postaram się jakoś przeżyć, natomiast na te osiem godzin z Monachium do Bostonu chyba będę musiała się czymś "ogłupić" i lekki środek nasenny na pewno ze sobą zabiorę ;)

A Wy? Boicie się latać, czy raczej nigdy nie odczuwaliście żadnych lęków z tym związanych? A jeśli też boicie się latać, jak sobie z tym radzicie, kiedy maszyna jest już w powietrzu i nie ma odwrotu? Help!

Saturday, January 14, 2012

"Uważaj o czym marzysz, bo ci się spełni"

Mówcie mi Delilah. To imię ma dla mnie szczególne znaczenie. Znacie piosenkę "Hey there Delilah"? Słowa w tym utworze poniekąd odzwierciedlają pewną część mojego życia. Ale nie o tym zamierzam pisać. Za parę dni skończę 23 lata... a za miesiąc z małym hakiem spełnią się moje marzenia. No dobrze, to od początku...

Nie jestem w stanie powiedzieć kiedy zaczęła się moja fascynacja Stanami Zjednoczonymi. Pamietam tylko, że chęcią wyjazdu by poznać tamten kraj, potrafiłam zmotywować się do nauki języka angielskiego. Od zawsze wiedziałam, że wyemigruję z Polski. Nie wiedziałam tylko kiedy i gdzie. Wyjechać na studia? A może po studiach? Dokąd? USA? Może Wielka Brytania albo Australia?  Te plany jednak nigdy nie były konkretne i chyba nadal nie są. Jedyne, co wyklarowało się właśnie teraz, to kraj do którego wyemigruję w tym roku. 

Pamiętam, że jakieś dziesięć lat temu oglądałam wraz z moimi rodzicami serial "Zielona karta". Serial ten przedstawiał losy szczęśliwców, którzy wygrali w losowaniu przepustkę na wyjazd, osiedlenie się i podjęcie pracy w USA, czyli tzw. zieloną kartę (Green Card). Więcej na ten temat można przeczytać tu: Zielona karta, a odcinki możecie obejrzeć na YouTube'ie. Przyznam szczerze, że kiedy oglądałam ten serial wtedy, mając 12 lat, myślałam, że ci ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jakie mają szczęście. Tak, zazdrościłam im, że los obdarował ich taką szansą i mają to, o czym ja zawsze marzyłam - mieszkają, uczą się, pracują w USA. Pamiętam też, że kiedy oglądałam ten serial z mamą i tatą, moja rodzicielka w pewnym momencie spytała ojca: "Dlaczego my nie wzięliśmy udziału w loterii?" Wtedy zatliła się we mnie malutka iskierka nadziei, że może jednak pojedziemy?! Iskierka, która zgasła już parę sekund później, kiedy mamusia dodała "Bo teraz to już za późno, bo mamy tutaj dom i teraz byłoby ciężko go tak zostawić"... No cóż... życie toczy się dalej, jak nie USA, to może Wielka Brytania, w końcu angielski to angielski i dam sobie radę i tu i tam. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za dziesięć lat będę trzymała w ręku swoją własną, jak to nazywam, "przepustkę" do tamtego świata, to pewnie odparłabym trochę ironicznie "Oczywiście..." i od razu zakończyła temat. Wyjazd do Stanów wydawał mi się nierealny nie tylko dlatego, że po prostu otrzymanie wizy ot tak graniczyło z cudem, ale też pewnie dlatego, że wśród moich znajomych nikt nie był w Ameryce, nikt nie miał wujka George'a z USA, nikt nigdy nawet nie rozmawiał wtedy z Amerykaninem. Było to tak odległe i nierealne jak sen. Ten sen znów stał się dla mnie na wyciagnięcie ręki, kiedy jedna z moich cioć wyjechała do pracy na całe pół roku do Georgii. Pomyślałam, że skoro ona mogła to ja też mogę! Miałam wtedy 15 lat i zaczęłam czytać... duuuużo czytać o tym jak tu się do tych Stanów dostać i co mogłabym tam robić. Myślałam wtedy o wyjeździe na studia, potem na wakacje, a na końcu o zabraniu się z programem Work and Travel albo Cultural Care - Au Pair. Niestety, albo stety, los chciał, żebym została w Polsce do licencjatu. 

Na pierwszym roku studiów pokonałam "barierę psychiczną i językową" dzięki temu, że mieliśmy zajęcia z native speakerem - Amerykaninem. Należę do osób nieśmiałych i nawiązywanie kontaktów, bywa, że przychodzi mi z trudem. Te studia pomogły mi się otworzyć na nowych ludzi i świat i oswoić z myślą, że angielski to mój drugi język, którego mogę używać tak często jak języka ojczystego. Pewnego wieczoru wpadłam na pomysł, żeby zarejestrować się na portalu społecznościowym i pogadać sobie z jakimś obcokrajowcem, głównie po to, żeby poćwiczyć język. Poznałam Amerykanina. Spotkaliśmy się w realu, a potem sprawy potoczyły się szybko... Jedna randka, następna, kolejna... po ponad roku zaręczyny, po miesiącu od zaręczyn - ślub. Opisałam to tak szybko, dlatego, że ten blog nie będzie o moim życiu w związku, a o moich przemyśleniach i doświadczeniach związanych z wyjazdem i poznawaniem świata za oceanem.

Dziś trzymam w ręku wizę CR1 (sponsorowanie rodzinne). W myślach przygotowuję się do wyjazdu, a jednak jakiejś specjalnej euforii z tym związanej nie czuję i nawet jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, że jednak jadę. Moją pierwszą wycieczkę odbywam sama... cel? Boston.