Sunday, May 27, 2012

Notatki z codzienności...

Na razie mieszkam poza bazą wojskową, ponieważ teoretycznie mój mąż miał tutaj, do Maryland, przyjechać sam, bo to "tylko" kilkumiesięczne szkolenie i po jego zakończeniu przeprowadzilibyśmy się od razu do stanu NC. Jednak te kilka miesięcy wydawało nam się o wiele za długo, a i rodzina podpowiadała mi, że małżeństwo powinno być razem. Absolutnie się zgadzam, gdyż nie mam pojęcia co ja bym teraz w Polsce robiła. Mój mąż zaraz po przyjeździe do Maryland, kiedy ja byłam jeszcze w PL, szukał apartamentu / domku, w którym mógłby mnie ulokować, abyśmy byli blisko siebie. Wybrał więc mały domek niedaleko bazy. (to tak gdybyście pytali dlaczego żona żołnierza nie mieszka w bazie z mężem ;) )

Zawsze w piątek, kiedy mój mąż kończy pracę, jeździmy do bazy wojskowej zrobić zakupy. Dlaczego akurat tam? Po prostu... taniej - bez podatku. Ale jest jeszcze jeden powód dla którego uwielbiam jeździć do bazy - zwierzątka :) Przy wyjeździe z bazy jest takie miejsce, gdzie droga przebiega pomiędzy lasem, a łąką z wysoką trawą. Tam zwykle można zobaczyć sarny i jelonki :) Ostatnio jadąc tamtędy zatrzymaliśmy się, by porobić kilka zdjęć. Oto i one:






Jak się czuję w USA? Hmm... odpowiem zgodnie z prawdą - dobrze, wiecie dlaczego? Dzis nad tym myślałam... W USA dostałam coś, czego brakowało mi w Polsce - SŁOŃCE! Budzę się około 9:30 i już wiem, że dziś będzie piękny dzień, bo przez szparki w żaluzjach przedzierają się słoneczne promyki, które próbują mnie obudzić :) Kiedy wiem, że na dworze świeci słońce i jest ciepło, od razu chce mi się żyć. Mam teraz mocne postanowienie, że codziennie po przebudzeniu pójdę biegać, a w taką pogodę nietrudno mnie wyciagnąc z domu - sama się wyrywam. Dziś było ok. 30 stopni Celsjusza, dla jednych za dużo, dla mnie w sam raz :) Wolę upały, dlatego, że uważam, iż w lato jest się łatwiej schłodzić niż zimą rozgrzać. Nie znoszę zimy, zimna, szarugi i łysych drzew... w takich okolicznościach deprecha u mnie murowana, wpadam wtedy w zakupoholizm i mogłabym godzinami chodzić po centrach handlowych ;)

Tuesday, May 22, 2012

USA od kuchni

Wiele osób pyta mnie, czy amerykańskie jedzenie jest dobre. Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, gdyż ja jedynie korzystam z produktów dostępnych w Ameryce by ugotować sobie własny obiad. Rzadko się zdarza, abym zamawiała coś w restauracji, a jeśli już, to albo jest to restauracja meksykańska, albo restauracja serwująca sushi. Tak więc kuchni typowo amerykańskiej nie było mi jeszcze dane poznać i też trudno mi powiedzieć, czy aby na pewno Amerykanie serwują sobie w domu hamburgery i frytki, jak wydaje się niektórym Europejczykom.

Jeśli chodzi o żarcie typowo domowe, to myślę, że mogę posłużyć się przykładem jedzenia jakim karmią amerykańskich żołnierzy, a to, o dziwo, nie różni się bardzo od dań, które trafiają na nasze polskie stoły.

Ziemniaki? Tak, ale nie są to zwykłe ziemniaki, ugotowane i podane w całości. W Armii widziałam, że serwują albo ziemniaczane puree z przyprawami (najczęściej chyba był to czosnek i cebula), albo samo puree bez przypraw (ale chyba rozrzedzone śmietaną lub mlekiem).

Mięso? Nie, schabowego nie widziałam, ale kto wie. Głównie kurczak w panierce lub bez, albo smażona wołowina.

Jakieś warzywa? Z tego, co widziałam to warzywa głównie podawane są na ciepło. Korony brokułu, gotowany squash, kukurydza i fasola, to główne jarzyny pojawiające się na talerzach u żołnierzy.

Jednym zdaniem: Armia dobrze karmi ;)

A jeśli chodzi o eating out?

Pamiętam taką świetną knajpę w Starym Browarze w Poznaniu - nazywała się Rodeo Drive (teksańska kuchnia - hamburgery, kurczak, ryby itp.). Teraz już jej nie ma, nad czym ubolewam, bo żarcie mieli po prostu wyborne i wielkie, za małe pieniądze ;) Byłam tam kilka razy z moim mężem, podczas naszego pobytu w Polsce. Wtedy powiedziałam mężowi, że to jedna z moich ulubionych restauracji, i często tutaj zaglądałam ze znajomymi. Mój mąż powiedział wtedy, że w takim razie powinnam być zadowolona, kiedy pojadę do USA, bo tam mają pełno takich restauracji. Jeszcze nie było mi dane jeść w podobnej restauracji w Ameryce, ale możliwe, że podczas naszej następnej wycieczki do większego miasta poproszę męża o wyszukanie, jego zdaniem, typowo amerykańskiej restauracji.

A tymczasem mogę Wam zaproponować danie z dostępnego w USA squasha, którego można zapiekać, smażyć, gotować czy grillować. Każdy robi ze squashem to, co lubi, ja akurat lubię smażonego:

Tak wygląda świeży, cały squash. Jest trochę zmaltretowany, ale to nic nie szkodzi:


Czego potrzebujemy?

- 2 squashe
- 1/3 szklanki oliwy z oliwek
- 1/4 kostki masła
- sól
- pieprz
- czosnek granulowany (może być też świeżo wyciśnięty)
- papryka mielona
- bazylia suszona


Squash tniemy w plasterki. Grubsze czy cieńsze - nie ma znaczenia :)



Plasterki układamy na patelni, ustawiamy na średni ogień, smarujemy roztopionym masłem i oliwą z oliwek. Posypujemy wszystkimi przyprawami, które wymieniłam wcześniej i czekamy, aż squash trochę się zarumieni. Wtedy odwracamy plasterki i smażymy przez minutkę. Gotowe! Smacznego :D

Thursday, May 17, 2012

Eh życie... | Such is life...

Życie... a naszemu życiu towarzyszy toaleta...

Mój mąż często pyta mnie, czy na jedno "posiedzenie" zużywam całą rolkę papieru toaletowego. A do tego bardzo szybko znikają też z łazienki ręczniki papierowe. Przyznam, że jestem osobą, która brzydzi się dotykać wszystkiego, co znajduje się w okolicach sedesu. Mycie go zostawiam mężowi :P Niestety los postanowił mnie za to ukarać we wtorkowy wieczór. Wrzuciłam do sedesu chyba trochę za dużo ręczników papierowych. Nauczyłam się od którejś Perfekcyjnej Pani Domu, że lepiej używać do czyszczenia ręczników papierowych zamiast szmatek na których gromadzą się bakterie. A ponieważ ze względu na częste przeprowadzki, nie chcę zawracać sobie głowy kupowaniem i wyrzucaniem szmatek, to używam ręczników papierowych. Ale wracając do tematu. Postanowiłam wyczyścić wszystkie półki znajdujące się w łazience z kurzu. Przejechałam po nich papierowymi ręcznikami i odpowiednim detergentem, po czym umyłam ręce i twarz i znów sięgnęłam po ręcznik papierowy, żeby się osuszyć. Brudne ręczniki trafiły do sedesu. Nacisnęłam spłuczkę i ku mojemu zaskoczeniu woda zaczęła się podnosić. Nacisnęłam więc spłuczkę jeszcze raz i ponownie, po tym jak trochę wody i ręczników wlazło do środka. Niestety, mimo iż ręczniki nie były już widoczne na zewnątrz, bo wlazły już dalej, woda nadal stała i nie chciała zejść. Co tu robić? Pierwsza myśl - zobaczmy co radzi wujek Google.

Pierwsza rada wujka Google: Wlej trochę płynu do mycia naczyń z litrem wrzątku. No to leję tego płynu do mycia naczyń na potęgę i zalewam gorącą wodą. Rezultat? Nic... woda jak stała tak stoi... Cóż... za późno, żeby iść do sklepu. Sama się o ciemku nigdzie nie zapuszczam, chyba, że autem, ale akurat nie mam swojego do dyspozycji, bo z naszego wspólnego korzysta mąż, którego nie ma w domu od poniedziałku do piątku, bo pracuje w innym miejscu i tam też uczy się, by zostać dziennikarzem. Ale wracając do mojej zapchanej toalety... Pół nocy nie mogłam spać i myślałam jak tu ją odblokować... 

Następnego dnia (środa), kiedy tylko zwlokłam się z łóżka i stanęłam na nogach, pobiegłam do łazienki sprawdzić, czy coś się zmieniło... Niestety... woda jak stała tak stoi... 

Kolejna rada wujka Google: 1 szklanka sody i 1 szklanka octu powinny załatwić problem. Nie mam w domu ani sody ani octu, więc poleciałam w największy upał (30 minut drogi pieszo w jedną stronę) do supermarketu Target po te produkty. Wróciłam upocona z jakimś ekologicznym detergentem, który miał mi niby pomóc w odblokowaniu toalety i sodą... O occie oczywiście zapomniałam, bo nie byłabym sobą gdybym wróciła ze wszystkim, co planowałam kupić. Na dodatek cały wielki supermarket obeszłam w poszukiwaniu tej... hmm... pompki do sedesów... wiecie o co chodzi. No nic... Wypróbowałam więc moje ekologiczne znalezisko za całe $12 i... I NIC!!! Po chwili wlałam go trochę więcej i poszłam czytać książkę, pomyślałam, że może po prostu potrzebuje trochę więcej czasu, żeby działać... Po godzinie wracam do łazienki, patrzę, co się dzieje i... I NIC!!! Naciskam na spłuczkę i woda znów się podnosi, niemal wylewa poza sedes... grrr... No cóż... poczekałam więc, aż po 3 godzinach, woda trochę zeszła (ale bardzo powoli)... wyjęłam długie po łokcie gumowe rękawiczki i postanowiłam stawić czoła temu, co utkwiło w sedesie (przy okazji walcząc ze swoim obrzydzeniem). Niestety w sedesie nie było już nic... cholerny zator zrobił się gdzieś dalej. Znów zrobiło się ciemno, więc już do sklepu nie wyszłam. Kolejną noc myślałam, co ja pocznę... A mąż może mnie nie zabije, bo to człowiek spokojny jak Zeus na Olimpie, choć mógłby na mnie krzywo spojrzeć :D Mimo wszystko nie chciałam naciągać domowego budżetu na hydraulika.

Kolejny dzień (czwartek) mojej gehenny z zatkanym sedesem nie wróżył poprawy. Już myślałam, że hydraulik jednak będzie potrzebny, bo ekologiczny środek nie zadziałał nawet pozostawiony w sedesie na całą noc. Za oknem skwar, a ja już planowałam kolejną pieszą wycieczkę do Targetu po ocet. Naiwnie wierzyłam, że ten wyciągnie mnie z opresji. Ubieram się i idę... po drodze zaczepił mnie jakiś Meksykaniec i spytał czy gdzieś podwieźć... Ooooo nie! Wykręciłam się wymówką, że w taki piękny dzień to ja wolę sobie chodzić i podziękowałam za propozycję. Chyba jeszcze nie korzystałam z propozycji podwiezienia przez nieznajomego, za bardzo się boję, że mnie gdzieś wywiozą i sprzedadzą :D (chociaż chyba raz skorzystałam w trzaskający mróz... ale to było na terenie bazy wojskowej, a pan proponujący podwiezienie miał na sobie mundur, więc nie miałam obaw - jakoś w bazie czuję się bezpieczniej niż poza nią). Mniejsza o to... Meksykaniec sobie pojechał. Zapomniałam dodać, że rzadko spotyka się tutaj ludzi idących chodnikiem. Zwykle są to albo bezdomni, albo tzw. lower class, co można stwierdzić po bardzo niechlujnym wyglądzie. Trasa od mojego domu do Targetu wiedzie przez bardzo ruchliwą ulicę, a ja chyba budziłam sensację wśród kierowców, bo co chwilę, ktoś za moimi plecami trąbił i tym samym próbował przyprawić mnie o zawał serca. Niektórzy (mowa o facetach) opuszczali szyby i wołali "Hello, girl!" :P Cóż począć, taki kraj. Dotarłam w końcu do Targetu, a tam o dziwo, oprócz wielkiej butli octu znalazłam też pompkę do sedesu. Wzięłam więc obie rzeczy i ruszyłam do domu. Od tej wielkiej butli z octem do teraz trzęsie mi się ręka, kiedy piszę tę notkę. W końcu dotarłam do domu po kolejnych odmowach propozycji podwiezienia i po spostrzeżeniu przynajmniej trzech samochodów zatrzymanych przez policję (procedury zatrzymania w ten sposób nauczyłam się na pamięć haha). Zauważyłam też, że policyjnych radiowozów był dziś niezły wysyp. W domu czekał na mnie ten cholerny sedes, z którym nie mogłam sobie poradzić już trzeci dzień... Niezbyt optymistycznie zapowiadała się też próba zwalczenia zatoru sodą z octem, ale spróbowałam i to kilka razy. Oprócz wielkiej piany, nie zauważyłam żadnych zmian. Czas założyć rękawiczki i sięgnąć po pompkę do sedesu. Pompowałam tak długo, aż w końcu usłyszałam jakiś hałas dalej w rurach i woda zeszła!!! Nacisnęłam na spłuczkę i zobaczyłam, że oto znów mam sprawny sedes w domu :P Nie muszę wzywać hydraulika! Co za ulga! 

Teraz mogę spokojnie czekać, jak gdyby nigdy nic, na jutrzejszy powrót męża ;)

P.S. Pojawiło się pytanie gdzie się załatwiałam przez te 3 dni, kiedy miałam zapchany sedes :P -  spieszę z odpowiedzią - dom w którym mieszkam jest podzielony na dwa mieszkania - jedno jest wynajmowane przeze mnie i męża, a w drugim mieszka właściciel domu... Z naszego mieszkania można jednak wejść do mieszkania właściciela domu, a tam jest toaleta ;) There you go!

Sunday, May 13, 2012

On the beach and in the forest... Maryland

Dziś mój mąż obudził mnie od rana pytaniem "What do you want to do today?"... bez chwili namysłu odpowiedziałam "Let's go on the beach!" Może to głupio zabrzmi, ale od ponad miesiąca mieszkam w USA, 30 minut jazdy od zatoki i 2 godziny drogi do Oceanu Atlantyckiego, a jeszcze nie widziałam ani zatoki ani oceanu (nie licząc widoku z samolotu haha). 

Około godziny 14:00 wsiedliśmy więc w samochód i ruszyliśmy przed siebie. Nie, dzisiaj akurat nie miałam ochoty na kąpiele (kobiece dni i te sprawy, a w takie dni mój organizm nie znosi zimna :P), a i mój mąż stwierdził, że nie jest wystarczająco ciepło, żeby pływać, więc nosiliśmy się z zamiarem chodzenia po plaży i robienia zdjęć, którymi właśnie się z Wami podzielę :D

Zanim poszliśmy na plażę, zwiedziliśmy trochę lasu i okoliczny park:

A tam? Znalazłam takie ciekawe roślinki z czerwonymi kulkami :)


I takie powyginane drzewa:
























Nie wiem dlaczego te muszelki tam były tak usypane i po co to stało w lesie, ale jeśli ktoś wie, to byłabym wdzięczna za udzielenia takich informacji... ;)





 Przed wjazdem na plaż, trzeba było zapłacić 5$ od osoby w takich budkach jak widzicie powyżej i poniżej. Niektóre samochody na widok tych budek zawracały ;)















Na zdjęciach powyżej możecie zobaczyć np. jak bardzo zadbane są parki wokół plaży. Podoba mi się to, że utrzymuje się tam porządek, że idąc nie trzeba zwracać uwagi na to, że zaraz wdepnie się w psią niespodziankę. Trawniki są równo przycięte, place zabaw dla dzieci sprawne i odmalowane, żeby nie powiedzieć, że wyglądają jakby je przed chwilą zbudowano.W lesie jak i na plaży nie znalazłam też ani jednego śmiecia, papierka po chipsach czy peta. Ciszy mnie, że tutaj tak bardzo dba się o czystość.

Widziałam też sporo ludzi urządzających sobie barbecue nad zatoką, najczęściej w większym gronie znajomych. Takie grillowanie zdaje się być bardziej popularne bardziej właśnie w takich miejscach niż np. przed domem, ale wynika to tylko i wyłącznie z moich obserwacji, bo w miejscowości, w której ja mieszkam jest wiele domków z ogrodem i nie widziałam jeszcze, żeby ktoś urządzał sobie tam grilla, ale może jeszcze przyjdzie na to czas. 

Jeśli natomiast chodzi o samą plażę, to specjalnie mnie nie zauroczyła. Widziałam już w swoim życiu ładniejsze plaże i ta była przeciętna. Ale nie miałam jakichś specjalnie wysokich wymagań od plaży nad zatoką, bardziej jestem ciekawa co czai się nad samym oceanem :)