Friday, November 30, 2012

Zakupy meblowo-akcesoriowe i obsługa w sklepie

Kocham robić zakupy przez internet, gdzie mogę podziwiać produkty w późnych godzinach nocnych, zastanawiać się nad ich zakupem kilkanaście godzin, dni, tygodni, miesięcy i gdzie mogę w spokoju sycić oczy bez asysty namolnej obsługi sklepu. Zakupy takie mają jednak jedną, podstawową wadę - nie mogę dotknąć tych przedmiotów, nie mogę sprawdzić czy materiał na pewno mi odpowiada, czy to na pewno to, czego szukam, czy w tym kolorze, odcieniu, który będzie pasował do wnętrza mojego mieszkania itd. Tą drogą zamówiłam już większą część mebli z IKEI, do której mam niestety dość daleko - jakieś 2.5 h jazdy samochodem, natomiast po akcesoria, których IKEA, nie wiedzieć czemu, nie wysyła ani nie dostarcza, wybrałam się do pobliskiego sklepu meblowego Ashley.

Kiedy tylko weszłam do sklepu, podszedł do mnie ktoś z obsługi, przedstawił się, zapytał jak mam na imię, jakaś gadka szmatka...

Obsługa: "Are you looking for something specific?"
Ja: "No, I'm just looking around"
Obsługa: "Ok, enjoy the showroom!"
Ja: "Thank you"

Ok... Miałam dużo czasu, więc powolutku przechadzałam się po showroomie dotykając rzeczy, które wydały mi się na pierwszy rzut oka interesujące. Doszłam do jakiegoś świecznika, a tuż za mną, jakby znikąd pojawiła się pani, która przywitała mnie na wejściu i spytała, czego brakuje mi w domu, czy szukam mebli czy może akcesoriów itp. Odparłam, że chciałabym zobaczyć jakieś lustra, w miare duże, obejmujące całą moją sylwetkę. Pani wskazała lustro stojące tuż przy mnie, ale nie było to coś, czego szukałam, powiedziałam więc, że poszukam sobie sama czego potrzebuję. Pani odeszła i powiedziała, że znajdzie mnie za chwilę.

Szukam więc dalej... Oglądałam każdy przedmiot bardzo dokładnie i sprawdzałam cenę, która moim zdaniem gdzie niegdzie była dość wygórowana, wtedy z bólem w sercu myślałam o IKEI, gdzie widziałam lampy z papieru ryżowego za niecałe $15, a tutaj stoję przy lampie, która wygląda podobnie, tyle tylko, że jest zrobiona z płótna i wisi na nim cena $199... Za chwilę znów zjawia się Pani z obsługi i pyta czy w czymś pomóc, czy coś znalazłam. Tak, znalazłam i wskazałam na zegarek stojący na komodzie. Pani wpisała zegarek na listę. Znów zapytała czy może w czymś pomóc, wyjaśniłam jej wtedy, że dopiero wprowadziłam się do Fayetteville i właściwie większośc mebli już zamówiłam, a dziś szukam głównie akcesoriów i jak coś znajdę to dam jej znać.




Pani odeszła, a ja znów powolnym krokiem brnęłam przed siebie obijając się o meble. W międzyczasie zahaczył mnie jeden z, chyba, managerów czy przełożonych i zapytał czy wszystko ok, czy byłam przywitana na wejściu i przez którego pracownika. Wymieniłam wtedy imię tej pani z obsługi, która mi się przedstawiła, na co manager odpowiedział, że jest to jedna z jego najlepszych pracowniczek ;), ale jeśli będę potrzebowała pomocy od kogoś innego, to on także będzie happy to help me. Idę więc dalej...

Zobaczyłam ładny, srebrny świecznik, albo raczej lampionik, który niby przypominał krajobraz Nowego Jorku, chociaż teraz widzę, że chyba są to tylko przypadkowe budynki, bo żadnego charakterystycznego budynku dla NYC nie widzę, no ale z tęsknoty za NYC wmówię sobie, że to NYC i koniec ;) Podeszła Pani z obsługi i wpisała lampion na listę. "You have such a good taste" przyznała z uznaniem kiwając głową, ale ja i tak wiem, że cokolwiek bym wybrała, to usłyszałabym uznanie w jej głosie, bo w końcu czegokolwiek nie kupię, pani z obsługi dostanie prowizję ;)




Na koniec wybrałam jeszcze czarną ramkę do zdjęć i mogłam udać się do kasy...

Wpakowałam w nią zdjęcie swojego kotka :)

Ze sklepu wyszłam jednak zmęczona... Nie jestem typem klienta, który szuka uznania w oczach sprzedawcy, któremu trzeba wciąż asystować. Ja lubię po prostu przeglądać rzeczy bez potrzeby tłumaczenia się obsłudze czy interesuje mnie zakup czy nie... ;) Wiem jednak, że są klienci, którzy lubią, a wręcz wymagają, by poświęcać im uwagę, doradzać, przekonać itp., ja się jednak do takich nie zaliczam i raczej prędko do Ashley nie zajrzę ;)

Sunday, November 25, 2012

Nowy członek rodziny i pierwsza wizyta u weterynarza

Ta urocza drobinka, którą macie okazję oglądać na poniższym obrazku, to Mitusia - adoptowana kotka. 

Kociaka znalazłam na Craigslists i zdecydowałam się ją wziąć, ponieważ na zdjęciu, które zostało zamieszczone w ogłoszeniu, ten mały kotek wydawał się przestraszony. Pomyślałam wtedy, że może nie jest mu dobrze tam, gdzie przebywa, może ktoś go straszy, krzyczy na niego czy może nawet bije. Natychmiast napisałam wiadomość do ogłoszeniodawcy, że jestem zainteresowana adopcją kota. Tego samego wieczoru dostałam odpowiedź, że kotka jest do wzięcia. Już wiedziałam, że będzie moja. 

Na powitanie nowego lokatora byliśmy przygotowani już na kilka tygodni przed rozpoczęciem poszukiwań. Mieliśmy zakupiony wielki drapak z budkami, doczepionymi myszkami i okrągłym hamakiem. Kupiliśmy też fontannę, która filtruje wodę, dwie miseczki w pasującym kolorze, krytą kuwetę, koci piasek oraz transporter i kilka zabawek. Tak wyposażeni mogliśmy zacząć rozglądać się za pupilem. Nie chcieliśmy specjalnie kotka rasowego, nie chcieliśmy też kupnego z hodowli. Chcieliśmy dać dom takiemu kociakowi, który może tego domu nie znaleźć. Myśleliśmy nad adopcją kota ze schroniska, albo po prostu od ludzi, którzy z jakichś powodów kotka nie mogą zatrzymać. 

I tak oto trafiła do nas Mitusia. Kochana kotka, grzeczna, ale jak na kociątko przystało, bardzo ruchliwa, chętna do zabawy, ciekawa otoczenia, czasem coś podrapie, rozleje, przewróci, ale jako posiadaczka kotów od kilkunastu lat (mamy 4 koty w domu w PL), wiem, że to normalka.

Mitusia staje się jednak prawdziwym kocim aniołkiem, kiedy zasypia na moich kolanach, podczas gdy ja piszę, czytam czy oglądam coś na laptopie przy biurku. Aż żal ją przenosić w inne miejsce, kiedy muszę wstać i zabrać się za robienie czegoś innego.

Tak czy inaczej jesteśmy bardzo szczęśliwi, że Mitusia jest z nami.

Pewnego dnia Mitusia zrobiła się osowiała i prawie nie schodziła z moich kolan. A jeśli nie spała na kolanach, to spała zawinięta w kocyk. Nie miała ochoty na zabawę. Jadła i piła jednak normalnie. Ale kiedy ją głaskałam, miałam wrażenie, że temperatura jej ciała jest wyższa niż zazwyczaj. Byłam prawie pewna, że może to być gorączka, której przyczyn mogły być tysiące.

Niecałe 8 minut drogi pieszo (!) od mojego domu znajduje się szpital zwierzęcy. Umówiłam się przez telefon na wizytę u weterynarza na 14:00 tego samego dnia - musiałam podać swoje imię i nazwisko oraz opowiedzieć dokładnie co dolega pupilowi. Zawinęłam Mitusię w ciepły kocyk, bo na dworze zaczęło kropić, włożyłam ją do transportera, a sam transporter owinęłam workiem foliowym, żeby ochronić kotka przed deszczem. Po kilku minutach byłyśmy już w Animal Hospital. W recepcji dostałam do wypełnienia kartę, gdzie musiałam wpisać swoje dane oraz informacje o Mitusi -  m.in. jej imię, wiek, rasę (domestic short-haired cat), oraz umaszczenie. Jeśli kotek dostawał wcześniej jakieś szczepionki, leki itp. to dobrze jest zabrać ze sobą jego książeczkę zdrowia czy kartę szczepień czy jakikolwiek inny dokument potwierdzający przebieg jego zdrowotnej przeszłości. 

Po wypełnieniu dokumentu i ustaleniu pewnego planu leczenia, szczepienia itp. gdyż była to pierwsza wizyta u weterynarza w życiu mojej Mitusi, przeszliśmy do pokoju w którym kotka została zważona. Po ważeniu, asystentka weterynarza gdzieś zniknęła, a za chwilę pojawiła się inna, jak mniemam, asystentka, która stwierdziła dotykając Mitusię, że nie powinna mieć gorączki, bo ma chłodne uszka. Wyjaśniłam jednak, że uszka może mieć chłodne, ponieważ była kilka minut na dworze. Asystentka pobrała jedynie próbkę kupy (mam nadzieję, że nikogo nie razi to słowo ;)) kotka, żeby sprawdzić czy mała nie ma pasożytów i zniknęła. Za chwię do pokoiku weszły dwie nowe asystentki i zbadały Mitusi temperaturę - faktycznie miała gorączkę, bo termometr wskazał 105.6 stopni F, a kiedy zapytałam jaka jest normalna temperatura ciała kota, asystentka odpowiedziała, że tak mniej więcej 100.5 F. Po zmierzeniu temperatury obie asystentki zniknęły i pojawiła się pani weterynarz, która poinformowała mnie o wynikach badań z kupki - tak, kotek ma pasożyty, ale są one typowe dla młodziutkich osobników, więc nie ma się czym martwić, bo zaraz dostanie na to lekarstwo. Pani weterynarz ostrzegła mnie tylko, żebym za bardzo nie przestraszyła się wyglądu odchodów Mitusi, bo może to wyglądać jak makaron, gdyż będą znajdowały się tam wydalone pasożyty. Mnie takie rzeczy nie rażą, a Was? Mitusia dostała też antybiotyk na swoją gorączkę i mogłyśmy zacząć się pakować. Pani weterynarz poinformowała mnie tylko, że kotkowi do jutra powinno sie polepszyć, a jeśli tak się nie stanie to mam z nią biec spowrotem do lecznicy. Na koniec dostałam blaszane pudełko ze środkiem przeciwpchelnym, książeczką ze wskazówkami jak dbać o kota, magnesem w kształcie ramki na lodówkę i kilkoma ulotkami.

Podeszłam do recepcji by zapłacić za wizytę. Dostałam kartę z całą listą szczepionek/leków itp., które Mitusia dostała podczas tej wizyty oraz rachunek na ok $ 107. 

Ku mojej uciesze kotek odzyskał chęci do zabawy już po powrocie do domu :)

Friday, November 23, 2012

New York City Trip (day 4) - Part 8 - Leaving New York...

Jeszcze stamtąd nie wyjechałam, a już chciałam wracać. Nie można nasycić się Nowym Jorkiem w 3 dni, nie ma mowy. W ogóle czy jakimkolwiek miejscem można się nacieszyć przez tak krótki czas? 

Kilka punktów z mojego planu zostało niezrealizowanych. Nie zdążyliśmy zobaczyć Central Parku za dnia, ani zobaczyć Nowy Jork w nocy z Rockefellera. Nie widzieliśmy też musicalu na którym mi zależało, ale w sumie żadna z tych atrakcji nie ucieknie a ja w każdej chwili mogę wrócić do NYC, żeby sprawdzić co tam słychać. A znów mnie tam ciągnie... Niestety totalnie przepadłam w tym mieście i teraz sporo czasu zajmuje mi myślenie nad tym jakby to było tam zamieszkać. Wiem tylko tyle, że na takie mieszkanie jakie mamy teraz w Północnej Karolinie nie moglibyśmy sobie tam raczej pozwolić, chyba, że znalazłabym naprawdę dobrze płatną pracę. Ale mówi się, że USA jest krajem nieograniczonych możliwości, więc może? Staram się nie stawiać sobie limitów ani wiekowych ani zawodowych i wbiłam sobie do głowy słowa mojego męża "Keep your options open"...

Anyway...

Miałam powiedzieć o swoim ulubionym miejscu w Nowym Jorku i pewnie niektórzy z Was się zdziwią, bo jest to Times Square. Nie, właśnie nie przeszkadzają mi tłumy, hałas, chaos, oślepiające reklamy, bo Times Square to jednak coś więcej. Będąc jedną z zafascynowanych, nie dziwi mnie fascynacja innych tym miejscem, bo gdzie indziej można zobaczyć takich oryginalnych ludzi, jak właśnie na Times Square? W jak wielu miejscach na świecie zostaniecie obronieni przed nadjeżdżającą taksówką przez Spidermana? Gdzie na codzień zobaczycie Batmana z powiewającą na wietrze peleryną? Gdzie zobaczymy kolesia z kartonem na głowie z napisem "I AM SEXY AND YOU KNOW IT", gdzie indziej będziecie mogli usiąść na czerwonych schodach i oświetleni blaskiem reklam utopić się w klimacie tego miasta wcinając hot doga kupionego na rogu ulicy. Czy znacie inne takie miejsce, gdzie każdy może przyjść przebrany za podpowiedź własnej wyobraźni i nikogo wokół nie będzie to dziwiło? Ludzie przejdą obok z uśmiechem na twarzach i pomyślą "Ah ten Nowy Jork, to tutaj normalne" ;)

Za to właśnie uwielbiam Times Square :)



W dzień wyjazdu, pakując ostatnie rzeczy w hotelu co chwilę zerkałam w okno, żeby jak najwięcej zapamiętać z tego zapierającego dech w piersiach widoku... Kiedy już zjeżdżaliśmy windą na dół, do recepcji, ja pod pretekstem, że coś zostawiłam, wróciłam do naszego pokoju i zrobiłam na pamiątkę jeszcze kilka zdjęć ;)

A później? Taksówka na lotnisko...

Mam nadzieję, że wyprawa do Nowego Jorku ze mną Wam się podobała, że jesteście zadowoleni ze zdjęć i z moich relacji, a przyznam, że niektóre 'streszczenia' wycieczki było mi dość trudno napisać, ze względu na to, że niektóre rzeczy trudno wyrazić słowami ;) 

Thursday, November 15, 2012

New York City Trip (day 3) - Part 7. - Madame Tussauds Museum

Kiedy już pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem i zeszliśmy z pokładu, z którego wcześniej podziwialiśmy nowojorskie widoki przez całe 3 godziny, przyszedł czas na dalsze zwiedzanie. W samym Nowym Jorku jak i jego okolicach mieszkają nasi znajomi, którym obiecaliśmy odwiedziny, dlatego na dalsze odkrywanie NYC postanowiliśmy zaprosić dwoje z nich. Z moją znajomą byliśmy umówieni na rejs dookoła Manhattanu, ale niestety zaspała i do nas nie dotarła na czas, więc na łodzi byłam tylko z mężem. Umówiliśmy się więc, że spotkamy się po rejsie w porcie, tuż przy budce czy też budynku z biletami na Circle Line Cruise. 

Kiedy zeszłam z pokładu, dostałam wiadomość od znajomej, że właśnie kręci się gdzieś w pobliżu i będzie nas wypatrywać. Niestety tłok na ulicach skutecznie nam to utrudniał. Wykonałyśmy więc do siebie kilka telefonów z próbą zlokalizowania się nawzajem, ale niestety było nam trudno dojść do porozumienia :P Rozejrzałam się więc dookoła, żeby opisać okolicę w której się znajduję. Moją uwagę przykuł spory budynek UPS, więc zapytałam rozmawiając ze znajomą przez telefon "Widzisz budynek UPS?" i nagle usłyszałam "UPS? Nie widzę!" nie tylko przez telefon, ale gdzieś obok mnie, bo okazało się, że znajoma stała do mnie tyłem i była oddalona jakieś 3 metry ode mnie ;) Zorientowałam się więc, że to ona, mimo, że zmieniła fryzurę, która była nie do poznania, podeszłam i klepnęłam ją w ramię tak solidnie, że aż pisnęła. Chyba ją przestraszyłam ;) I'm sorry!

Gdzie idziemy? Przed siebie... w planach był Central Park, ale...









... w oddali zobaczyliśmy szyld muzeum Madame Tussauds. Nie planowaliśmy zwiedzania muzeum, ale jego popularność i fakt, że mamy "po drodze" sprawiła, że nie mogłam się powstrzymać. Zastanawiałam się czyje figury woskowe będziemy mogli tam zobaczyć :)


Jednak wcześniej, niedaleko wejścia do muzeum, naszą uwagę przykuł uliczny artysta połykający szpilki, nici i inne przedmioty. Nam jednak spieszyło się do muzeum, więc kiedy zobaczył, że stracił właśnie kilku widzów, zaczął nas wołać. Nie mieliśmy ochoty oglądać jego dalszych wyczynów, więc tylko pomachałam mu ręką na dowidzenia, po czym pan artysta odkrzyknął do nas "You suck!" ;) Zapamiętam to sobie :)




I jesteśmy w muzeum :)

Nie robiłam jednak zdjęć wszystkim figurom woskowym...

Figury woskowe były tak starannie wykonane, żę czasami trudno było odróżnić, szczególnie z daleka, kto jest figurą, a kto żywą osobą ;)

DANIEL CRAIG


BARACK OBAMA & MICHELLE OBAMA

DIANA, PRINCESS OF WALES

PRINCE WILLIAM & KATE MIDDLETON

ME & DIANA

BILL CLINTON & HILARY CLINTON

9/11
Szczerze mówiąc figury na powyższym zdjęciu nie nadają się do tego, żeby robić sobie z nimi fotki... No bo jaką fotkę można zrobić? Stanąć obok i się uśmiechać? No, niebardzo...

STATUE OF LIBERTY & ME

MARILYN MONROE

BOB MARLEY & ME



Widzieliśmy jeszcze wiele innych figur np. Jana Pawła II, Madonnę, Lady Gagę, Jennifer Lopez, Angelinę Jolie i Brada Pitta, Abrahama Lincolna, Roberta Pattisona, Leonardo DiCaprio, George'a Busha i innych bardziej lub mniej znanych i lubianych :) Zrobiliśmy sobie zdjęcia z niektórymi z nich, po czym odwiedziliśmy sklepik z pamiątkami, gdzie nabyłam piękne pocztówki przedstawiające panoramę Nowego Jorku :)

Po opuszczeniu muzeum Madam Tussaud mieliśmy zaplanowaną wycieczkę rowerową w Central Parku, ale niestety pogoda nam się trochę zepsuła i zaczęło kropić, mój biedny kręgosłup znów zaczął dawać się we znaki i na dodatek zaczęliśmy się robić głodni. Dobrej jadłodajni nie musieliśmy daleko szukać - przy samym Times Square znaleźliśmy włoską restaurację Olive Garden. Wcześniej weszliśmy do innej knajpy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, ale szwedzki stół i małe stoliki jak w szkolnej stołówce nam nie odpowiadały.


Olive Garden mieści się na rogu ulicy, na przeciwko M&M'S WORLD :) Radzę Wam usiąść przy oknie - wtedy będziecie mogli zajadać pyszności i jednocześnie podziwiać taki widok z okna.



U góry Chicken Soup -  nie myślałam, że będzie mi smakowała, ale była naprawdę przepyszna. Nie wybrałam tej zupy, ponieważ kiedy podszedł kelner, by przyjąć zamówienie, ja byłam w łazience. Mężowi powiedziałam tylko, że jakby przyszedł kelner, to chcę zamówić ravioli, natomiast później okazało się, że do każdej potrawy dodawana jest zupa jako taka większa przystawka.

Do naszego dania głównego dostaliśmy też śweże mini bagietki, które na szczęście nie smakowały jak typowe amerykańskie pieczywo.


Uwielbiam ravioli, a to powyżej było jednym z lepszych, które jadłam :)




Nie mogę powiedzieć złego słowa na temat Olive Garden. Restauracja położona w dobrym miejscu, z ciekawym widokiem z okien, ceny jak na Times Square są całkiem przystępne, jedzenie wyśmienite, a obsługa bardzo miła, pomocna i profesjonalna.

Zmęczenie niestety na trzeci dzień przypominało o sobie kiedy tylko mogło. Postanowiliśmy więc wrócić na godzinę lub dwie do hotelu i trochę odpocząć, bo wieczorem czekało nas spotkanie z przyjacielem mojego męża, którego nie widział od ponad 3 lat.

Nie jestem osobą, która potrafi długo usiedzieć na tyłku. Po spędzeniu 1,5 h w hotelu na poprawianiu swojego wymęczonego looku, wyszłyśmy z kumpelą, zostawiając mojego drzemiącego męża w pokoju hotelowym, na pobudzającą kawę do pobliskiego Starbucksa.


Kiedy tak siedziałyśmy w Starbucksie podziwiając nowojorskie życie za oknem, zauważyłyśmy pewnego Azjatę, który skierował obiektyw w naszą stronę i próbował zrobić zdjęcie... nie wiem czy je zrobił czy nie i co tak naprawdę próbował sfotografować, ale niewiele myśląc, pomachałam w jego stronę, kiedy tylko zobaczyłam aparat skierowany na siebie. Pan Azjata uśmiechnął się, pomachał nam i chyba trochę się spłoszył, bo zaraz uciekł w przeciwnym kierunku ;)



Kawa była na tyle dobra i mocna, że skutecznie przywróciła mnie do żywych :)

Nadeszła godzina spotkania, chwilę później dostałam smsa od męża, że jego kolega już jest i czekają na nas pod hotelem.

Przedarcie się przez tłumy na Times Square było nie lada wyzwaniem, na przeszkodzie stała też sygnalizacja świetlna na przejściu dla pieszych, oraz... Spiderman, który ratował ludzi próbujących przedostać się na drugą stronę ulicy przed nadjeżdżającymi taksówkami osłaniając przechodniów własnym ciałem i krzycząc "STOP!!!" ;) Spojrzałam właśnie w swoją prawą stronę i moim oczom ukazała się postać z kartonem na głowie: "I AM SEXY AND YOU KNOW IT", "NO PROBLEM MAN":






Kiedy już udało nam się przedostać przez Times Square, znalazłyśmy się pod hotelem, gdzie czekał na nas mój mąż i jego przyjaciel. Jak mogłabym opisać tego kumpla? Wyluzowany na maksa Nowojorczyk, dla którego nawet jego własny rozwód z perspektywy czasu wydawał się najzabawniejszą rzeczą na świecie. Uwielbiam takich ludzi, a mój mąż jest pod tym względem bardzo podobny, więc nie dziwne, że to właśnie on został moim mężem. Nie wyobrażam sobie na jego miejscu nikogo innego :)

Byliśmy już po obiedzie, więc postanowiliśmy pójść gdzieś na kawę i ciacho...

Wybraliśmy małą kawiarenkę Junior's tuż przy Times Square. Ja wybrałam kawałek ciasta, które nazywało się Red Velvet, natomiast mój mąż, nie wiedzieć czemu, kupił cały tort... Tzn. ponoć chciał tylko kawałek ciasta Tiramisu, ale akurat z tego rodzaju nie sprzedawali na kawałki, więc wziął całe! ;) Nie wiedząc na co się pisze, bo tort Tiramisu okazał się dość spory ;) 

Miejscówka tuż przy Times Square po raz kolejny okazała się strzałem w dziesiątkę, gdyż siedząc przy stoliku na zewnątrz kawiarenki, mieliśmy na co popatrzeć. Widzieliśmy przejeżdżającą policję konną, bryczki, zabawnie jak i elegancko ubranych ludzi biegnących na imprezę do klubu, czy przebiegającego od czasu do czasu Spidermana :)

Niestety wkróce musiałam pożegnać swoją znajomą, która śpieszyła się na pociąg do domu. Został jednak z nami przyjaciel mojego męża, z którym spędziliśmy cały wieczór...

Najpierw wróciliśmy do hotelu, żeby odstawić tort Tiramisu mojego męża, którego oczywiście nie zjadł, do lodówki ;) Spędziliśmy w pokoju hotelowym jakieś pół godziny, gdyż oba moje sprzęty fotograficzne padły z sił i potrzebowały reanimacji w postaci ładowarki. Kiedy aparaty odzyskały trochę siły, poszliśmy na wieczorno-nocny spacer po ulicach Nowego Jorku.

Udaliśmy się do Rockefeller Center, gdzie niestety nawaliłam, bo myślałam, że miał to być tylko spacer, bez wjeżdżania na tarasy widokowe itp., więc nie wzięłam ze sobą NYC Passes... no i nie wjechaliśmy na Rockefeller :P Trudno. Następnym razem ;) Zdecydowaliśmy zatem, że pójdziemy w stronę Central Parku i... zgadnijcie co...

mój mąż: "Can you get robbed in Central Park at night?"
ja: "I guess we'll figure out" ;)

i poszliśmy... ja kroczyłam dzielnie z przodu niosąc aparat i nagrywając Central Park w nocy. Było to trochę creepy, ale bałabym się bardziej gdybym nie miała za sobą dwóch facetów - LINK DO FILMIKU :)








Popatrzcie na zdjęcie wyżej. Pamiętacie ten hotel? W jakim filmie go widzieliście? No w jakim? :D














Po powrocie do hotelu po raz ostatni usiadłam na szerokim parapecie, które w sumie służyło jako dodatkowe łóżko, albo siedzisko i wpatrywałam się w ulice, budynki, ludzi, samochody i migoczące światła. Mogłabyn tak patrzeć godzinami. Utopiona we własnych myślach zdałam sobie sprawę, dlaczego ludzie tak bardzo kochają Nowy Jork... Nowy Jork to miejsce, które mimo, że odwiedziłam po raz pierwszy, czułam się tam jak u siebie, jakbym mieszkała tam od lat i znała jego zakątki już od dawna. Nie będę oryginalna i powiem Wam, że jest to miasto, w którym absolutnie mogłabym zamieszkać. Przyciąga mnie jego nieprzewidywalność, jego odgłosy, zapach, energia, ruchliwość, chaos i hałas, widoki za dnia i w nocy... Możliwości jakie daje to miasto są niezliczone... I nie mówię tutaj tylko o możliwościach rozwoju zawodowego czy sposobów spędzania wolnego czasu, to miasto daje ogrom wyborów na każdej płaszczyźnie. Pochodzę z małego miasteczka, które zwłaszcza w niedzielę robiło się smutne, szare, opuszczone, a jedyne co mogłam wtedy usłyszeć, to kościelne dzwony. Od tamtej pory jak wiecie mam wstręt do niedziel, bo nigdy nie czułam się bardziej przygnębiona niż wtedy. Potrzebowałam zmiany, a wyjazdy do wielkich, zatłoczonych, hałaśliwych miast traktuję jako sposób terapii. Wiem, że wielkie miasto może człowieka wymęczyć fizycznie i psychicznie, ale ja jeszcze tego nie doświadczyłam. Nawet wtedy, kiedy padałam z nóg po całym dniu zwiedzania Nowego Jorku, tuż przed zaśnięciem siadałam przy oknie, patrzyłam na spektakularny widok tego miasta nocą i zastanawiałam się czy warto zasypiać, czy nie lepiej po prostu spędzić całą noc sycąc oczy tym widokiem. Łatwiej byłoby mi zasnąć wiedząc, że taki widok miałabym na codzień. Wiem też, że fakt, iż prawie całe życie spędziłam w małym miasteczku pozwala mi docenić w NYC to, czego rodowici Nowojorczycy być może już nie zauważają.

I absof*******lutely love New York City :)

A tak prezentowała się mapka z dnia 3:


A - Circle Line Sightseeing Cruise
B - Madam Tussauds Museum
C - Olive Garden Restaurant
D - Times Square
E - Rockefeller Center
F - Central Park

T.B.C...