Sunday, December 30, 2012

Post-Merry-Christmasowy Post ;)

Ktoś tu czekał na post-merry-christmasowy post, a więc jest ;)

24 grudnia spędziłam w połowie w kuchni i w połowie na Skype'ie z rodziną z Polski. W kuchni natomiast przygotowywałam coś a'la wigilijną wieczerzę ;)... Nie było dwunastu potraw, tylko jedna... pierogi z kapustą i grzybami, którymi razem z mężem się tak napchaliśmy, że i tak nie dalibyśmy rady zjeść niczego innego. Można zapytać dlaczego tylko pierogi... no cóż, jesteśmy tylko we dwójkę, więc nie widzę sensu za bardzo rozpuszczać się w święta z jakimś wielkim gotowaniem. Wystarczyło nam, że mamy choinkę, "Wonderful Dream" sączące się z głośników, palące się zapachowe świeczki, upieczone przeze mnie pierniki i muffinki, kilka ogromnych pierogów na talerzu, kubek herbaty i siebie ;) No i nie zapominajmy o naszym małym szkodniku, który oszalał na widok choinki i wdrapuje się na nią kilka razy dziennie. Już niedługo jednak zostanie ona rozebrana, gdyż nie planuję przetrzymywać naszego drzewka dłużej niż do pierwszego dnia Nowego Roku 2013.

Wrzucam jeszcze raz choinkę i po raz ostatni zanim ją rozbiorę ;)


I jeszcze raz pan paw ;)


Pewnie jesteście ciekawi co przyniósł mi Santa Claus ;) ...

No, dobra powiem Wam...


Najlepsze buty na świecie - UGG (chodziłam już w nich, dlatego na tym zdjęciu nie są idealnie czyste - przepraszam za to ;)). Wcześniej nosiłam śniegowce innych firm, a pamiętam, że długo się przed nimi broniłam, gdyż wydawały mi się one po prostu brzydkie. Pewnego poranka, w trzaskajacy mróz, przyszłam na uczelnię z tak zziębniętymi stopami, że prawie nie czułam palców. Na nogach miałam wtedy skórzane kozaki i zaczęłam kombinować z jakimiś specjalnymi wełnianymi wkładkami do butów itp., ale i to nie pomogło. Tego samego dnia moja koleżanka ze studiów przyszła w swoich Emu i powiedziała mi, że w tych butach to nogi jej się jedynie pocą. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że może jednak powinnam dać im szansę i zapomnieć o ich wyglądzie dla dobra mojego zdrowia i samopoczucia. Szansę dostały i jej nie zmarnowały :) Są to buty wygodne, stabilne, ciepłe i jak dla mnie idealne na porę jesienno-zimową. Już nigdy nie wyjdę na dwór zimą w kozaczkach! :)

 A poniżej prezent, który przybył do nas z Kalifornii:


Szklana gwiazda, której miejsce było na oknie oraz kieliszkowy lampionik, do którego wieczorem wrzucam jakiś ładnie pachnący podgrzewacz :)

Ostatni rzut oka na stroik zanim zostanie brutalnie zdemolowany ;) 

A jak Wy spędziliście Święta? Jeśli chcecie pochwalić sie prezentem, to ja chętnie poczytam co dostaliście i czy jesteście zadowoleni :) (zwykle daje mi to inspiracje na prezenty dla bliskich na rok następny :D)

P.S. Jutro będzie post podsumowujący rok 2012 :)

Monday, December 24, 2012

We wish you a Merry Christmas!

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia, chciałabym Wam bardzo podziękować za to, że jesteście ze mną już prawie rok! Dzień w którym założyłam bloga pamiętam, jakbym zrobiła to przed chwilą i nigdy nie spodziewałabym się, że dziennie będę miała około tysiąca czytelników!

Bardzo się cieszę, że mnie tutaj odwiedzacie i mam nadzieję, że nie zawiodę Was w przyszłym roku i nadal będziecie chętnie tu zaglądać :)

Życzę Wam, abyście te Święta Bożego Narodzenia spędzili w radosnym rodzinnym gronie, aby spełniły się Wasze marzenia nie tylko na Święta, ale i w nadchodzącym Nowym Roku 2013!

Wszystkiego dobrego Kochani!


Monday, December 17, 2012

Christmas Party on Friday and Christmas Concert on Saturday

Ostatniego piątku miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu zorganizowanym z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Impreza odbyła się w bazie wojskowej i uczestniczyli w niej współpracownicy mojego męża z całymi rodzinami oraz dowódca z żoną. Nie była to jednak impreza na którą każdy przychodził dobrowolnie, mieliśmy obowiązek stawić się punktualnie, gdyż dowódca jest osobą strasznie pro-rodzinną i przy każdej okazji oraz na każdym spotkaniu podkreśla, że zawsze najważniejsze dla żołnierza jest wsparcie jego rodziny. Pamiętam, że jakiś miesiąc temu, po tzw. reenlistment ceremony mojego męża, dowódca kazał mu zabrać mnie z tej okazji na obiad, a kiedy mój mąż wrócił do pracy, zapytał do jakiej restauraji poszliśmy ;) 

Wracając do Christmas Party... Nie myślcie sobie, że to Christmas Party było choćby zbliżone do tradycyjnego, a już napewno nie jedzenie. Na stołach królowała pizza w kartonie, serniki, Coca-Cola w puszcze i chipsy :P Włożyłam na swój talerz jeden kawałek pizzy i sernika, do tego Cola. Ten zestaw zapchał mnie na tyle, że nie wcisnęłabym w siebie nawet małego chipsa. Natomiast widziałam takich zawodników, którzy do sernika podchodzili po kilka razy, a ja zastanawiałam się gdzie im się to mieści. Amerykańskie serniki są o wiele bardziej sycące i słodkie niż tradycyjne polskie z twarogu.

Niestety podczas imprezy ktoś się nie postarał o dobrą oprawę muzyczną. Z głośników sączyły się jakieś smętne nuty wywołujące ziewanie, a przecież jest tyle radosnych kolęd, które wszyscy znamy szczególnie w USA.

Podczas Christmas Party najlepiej bawiły się dzieciaki no i w sumie one były podczas tego spotkania najważniejsze. Główną atrakcją przygotowaną specjalnie dla nich była oczywiście niezapowiedziana wizyta Santa Claus, a w międzyczasie dziciaki jak i ich rodzice mieli okazję podziwiać kuglarza, który robił figurki z balonów na życzenie. Właściwie figurkę mógł sobie zamówić każdy ;) Pan baloniarz (tudzież kuglarz) stworzył też coś dla dorosłych:



Niektóre mamusie, które chciały poczuć się jak gwiazdy wieczoru prosiły baloniarza o zrobienie dla nich korony :P, ale nie robiłam im zdjęć ;)

A tutaj skręcanie Rudolfa:


Ludzie porozłazili się po całym budynku, więc sala wydaje się być opustoszała...


Rudolf został tak poskręcany, że zrobił mu się wytrzeszcz, po czym wylądował na głowie jednej z mam.





A tutaj Santa Claus:


Podczas zamieszania z Santą, my ulotniliśmy się do sklepu na cotygodniowe zakupy ;)

Następnego dnia pojechaliśmy na bożonarodzeniowy koncert organizowany również w bazie. Przyjechaliśmy grubo przed czasem, gdyż mój mąż musiał przygotować swój sprzęt do nagrywania, więc pierwsze dwie godziny przesiedziałam sobie w najwyżej położonej loży i czytałam książkę.



Kiedy zbiżała się pora koncertu, zaczęłam się szwędać z jednego miejsca na drugie ;) Mogłabym zostać sobie w ostatniej loży, ale dowódca kazał mojemu mężowi wysłać mi wiadomość, że koniecznie mam zejść na dół i dołączyć do nich :P



Dostałam program ze śpiewniczkiem ;)


Koncert mnie zaskoczył i zachwycił :) Nie spodziewałam się gitarzystów, a tu proszę, kolędy na rockowo. To lubię :)

Plus, niespodzianka dla dzieciaków - Santa Claus -  tym razem inny, prawdziwy, z prawdziwą brodą, za którą dawał się pociągnąć dzieciakom. Przybył na scenę podczas śpiewania piosenki "Santa Claus Is Coming to Town", przywitał się z publicznością, po czym wyciągnął swój worek ze słodyczami, przebiegł się między rzędami i obsypał nas pasiastymi, biało-czerwonymi laskami (candy canes). Mnie też udało się jedną złapać ;)


Dyrygent orkiestry oddał nawet brodatemu swoją batutę, aby ten mógł sobie trochę podyrygować, a wyglądało to tak "I don't know what I'm doing but it's fun" :D


Na koniec imprezy brodaty miał nieco przerąbane, gdyż każde dziecko chciało sobie zrobić z nim zdjęcie, pociągnąć za brodę albo usiąść na kolanach :D


Thursday, December 13, 2012

Strach przed lataniem zmniejszony do stopnia ... jeszcze nie wiem jakiego, ale zmniejszony ;)

Pisałam już o tym, że samolot to nie jest mój ulubiony środek transportu. Pomimo, że mówi się iż jest bezpieczny i szybki, to jednak mało wygodny nie tylko dla mojego ciała, ale także dla psychiki ;) Zawsze podczas startu myślę o tym co by było, gdyby nawalił silnik czy odpadło skrzydło (a one tak niepokojąco dygocą! ;))... W styczniu mamy w planach lot do Arizony, żeby odwiedzić dziadka mojego męża, który jeszcze nigdy mnie nie widział ;) (jak większość rodziny mojego ślubnego). Rozmawiałam z dziadkiem właściwie tylko przez telefon i obiecaliśmy, że złożymy mu wizytę jeśli nie na Święta Bożego Narodzenia, to na pewno krótko po Nowym Roku. Niestety, nawet jeśli cieszę się z tego, że zobaczę Arizonę i poznam dziadka, to jednak zastanawiam się nad tym jak przeżyć lot.

Nie wiem dlaczego nie wpadłam na to wcześniej, ale kiedy już na samą myśl o samolocie zaczęły mi się pocić ręce, postanowiłam poszukać pomocy u wujka Google. Wpisałam więc wczoraj "Fear of Flying" z nadzieją, że może uda mi się znaleźć jakieś dobre forum, kurs, a może nawet grupę wsparcia ;)

Trafiłam na Fear of Flying SOAR course - wujek Google wypluwa do nich link jako jeden z pierwszych. KLIK

Ponieważ niebardzo widzi mi się żegnanie z pięcioma stówkami $, aby zakupić ichni kurs, postanowiłam jedynie obejrzeć filmiki, które mają dostępne na stronie. O dziwo, kilka prostych informacji na temat aerodynamiki, popartych dobrymi, przyswajalnymi przykładami sprawiło, że dziś, siedząc sobie i myśląc o styczniowym locie, nie odczuwam dyskomfortu, nie pocą mi się dłonie, nie myślę o tym, że samolot spadnie, nie boję się nawet turbulencji! :)

Tutaj jest jedno z darmowych filmików dostępnych na stronie SOAR: KLIK 

Polecam obejrzeć, najlepiej wszystkie filmiki, ale w szczególności ten powyżej :)

Mam tylko jedno pytanie: Dlaczego do cholery nie uczą tego na lekcjach fizyki w taki sposób? Dzięki kilku filmikom zrozumiałam więcej niż przez 5 lat (3 w gimnazjum i 2 w liceum) cokolwiek na którejkolwiek lekcji fizyki. A tak właściwie do dziś nie wiem po co mi było wiedzieć jak elektryzuje się ebonit, mimo, że wiem, to nie wiem do czego mi to ;)

Have a peaceful flight and think about the jello! :)

Sunday, December 9, 2012

Walka z wypadaniem włosów - kuracja ampułkami Seboradin

O tym jakie produkty przeciwdziałające wypadaniu włosów zamówiłam z Polski pisałam już kilka miesięcy temu. Ich dokładny opis oraz zdjęcia zobaczycie tutaj - KLIK.
Zakończyłam kurację ampułkami, teraz używam tylko tego czerwonego sprayu do włosów firmy Seboradin oraz od czasu do czasu szamponu Noell. 

Ampułkek używałam przez 56 dni i jak widać po preparacie nie zostało śladu:


Jak już wspominałam zamówiłam dwa opakowania ampułek po 14 sztuk każde. Dziennie zużywałam połowę ampułki. Efekty?

Przed stosowaniem ampułek liczyłam swoje włosy po każdym myciu, a myję je codziennie, następnie rozczesywałam je szczotką Tangle Teezer:
Source

Dzięki tej szczotce nie tylko nie szarpałam włosów i nie wyrywałam ich sobie jak to było w przypadku innych szczotek do czesania, ale też bardzo łatwo było oczyszczać ją z włosów, co umożliwiało w miarę dokładne ich policzenie. Szczotkę tę można bardzo łatwo utrzymać w czystości.
Ale do rzeczy... Zanim zaczęłam kurację ampułkami wypadało mi średnio 80-90 włosów, czasem więcej. W trakcie kuracji codziennie liczyłam ile włosów zostało na szczotce, na ręczniku i wannie i zapisywałam ich liczbę w kalendarzu. Teraz, kiedy patrzę na ten kalendarz, mogę powiedzieć, że były takie dni, kiedy traciłam pomiędzy 50 a 60 włosów, ale to były jedynie pojedyncze dni, raz w tygodniu. Natomiast były i takie dni, kiedy wypadało ich od 20, 30, do 40 i tych dni było najwięcej. Mogę zatem powiedzieć, że wypadanie włosów w moim przypadku zmniejszyło się o ok. 50% - 60%, co uważam za bardzo dobry wynik. Dodatkowo na mojej głowie pojawiło się mnóstwo odstających małych włosków, co wskazywałoby na to, że ampułki spowodowały nagły porost nowych włosów.

Jestem bardzo zadowolona z rezultatów i mam nadzieję, że efekt utrzyma się bardzo długo i następną kurację zafunduję swoim włosom dopiero w przyszłym roku.

Życzę sobie i Wam mniej włosów znalezionych na szczotce ;)

Friday, December 7, 2012

Victoria's Secret kusi nie tylko ładną bielizną...

Jeśli nie planujecie kupić sobie nowego biustonosza, mgiełki do ciała, perfum, piżamy czy dresu, to NIE WCHODŹCIE do Victoria's Secret, bo napewno nie wyjdziecie z pustymi rękoma.

Ostatnio, podczas zakupów, a miały to być jedynie rzeczy do domu, coś mnie podkusiło, żeby zajrzeć do jednego ze sklepów Victoria's Secret w mojej okolicy. Przechodziłam sobie obok mgiełek do ciała i pierwsze co zwykle robię, to chwytam jedną, spryskuję nadgarstek, wącham i zastanawiam się czy kupić czy nie. Sprawdzam cenę... $18 za mgiełkę? Hmm... chyba zrezygnuję. Ale zaraz, zaraz! Moje oczy błyskawicznie dostrzegły plakietkę z informacją, że jeśli kupię trzy mgiełki, to nie dość, że zapłacę za nie tylko $30, to jeszcze dostanę do nich przeźroczystą, mieniącą się brokatem kosmetyczkę wartą $12 gratis. No i jak tu nie skorzystać, zwłaszcza, że zapachy mgiełek były całkiem przyjemne?


Tak oto ten zestaw trafił do mojego koszyka.


Po drodze do kasy chwyciłam jeszcze jakieś gatki z zabawnym napisem i stanęłam w kolejce. Kiedy już miałam zapłacić miła pani z obsługi zapytała mnie, czy zauważyłam, że majtki, które wzięłam kosztują $10, a mogę mieć 5 par za $26. Podziękowałam i powiedziałam, że nie potrzebuję więcej par, ale znajoma z którą robiłam zakupy zapytała "Are you sure?"... no i co zrobiłam? Powiedziałam pani z obsługi, że jednak pójdę po te dodatkowe 4 pary :P 



Tym sposobem wydałam w Victoria's Secret ok. $60, a planowałam wdać $0. Dodatkowo, jako zachętę na kolejne zakupy, dostałam kartę podarunkową o ukrtej wartości. Wiem tylko tyle, że moja karta może mieć wartość $10, $50, $100 albo $500. O tym ile dolarów jest na karcie dowiem się przy kasie podczas następnch zakupów. Sprytne, co? :P


Ech Victorio... kusicie. I kuszą mnie na tyle, że już mam zaplanowany zakup leggingsów ponoć "trzymających" ciepło. Hmm... Chociaż pewnie po tym jak ostatnio Wam pisałam, że mieliśmy 23 stopnie zastanawiacie się po co mi takie leggingsy. A no dlatego, że dziś już tak wesoło nie było; temperatura spadła do 14 stopni C, a to już za mało dla ciepłoluba, żeby czuł się komfortowo.

Tuesday, December 4, 2012

Zima w Północnej Karolinie

Winter is coming... 
Is it?

Zima postanowiła zapomnieć o Północnej Karolinie i już dziś wiem, że święta raczej nie będą białe. Czy mi to przeszkadza? Nie koniecznie ;) 

Mamy grudzień, prawda? 

Tak się dzisiaj złożyło, że musiałam iść z kotkiem do pobliskiej kliniki dla zwierząt, by moja mała podopieczna dostała szczepionkę przeciwko wściekliźnie. Wychodząc z domu nałożyłam na siebie swój jesienno-wiosenny płaszczyk typu trench, pod spodem mając jedynie cieniutką bluzkę z rękawkiem 3/4, jeansy i trampki. Od mojego domu do kliniki mam jakieś 6-8 minut drogi. Do kliniki doszłam prawie zlana potem. Wiem, że jest to sprawka nie tyle ciepła na dworze, co dość ciężkiego transportera z kotem w środku ;) Spowrotem wracałam z kurtką przerzuconą przez ramię. Powiewał ciepły wiaterek, a słońce przyjemnie ogrzewało moją twarz :) 

23 stopnie C. Lubię taką zimę :)

Monday, December 3, 2012

Christmas is coming...

Jeszcze chwila a w radiach usłyszymy 'Last Christmas' czy 'All I Want For Christmas Is You'. Przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia idą pełną parą. Nie posiadam telewizora, więc zapytam Was - Czy pojawiła się już reklama z ciężarówką Coca Coli 'Coraz bliżej Święta'? Pamiętam, że kiedy mieszkałam w Polsce, to był pierwszy zwiastun nadchodzących Świąt, a co za tym idzie, czasu wolnego od szkoły, studiów, więc widok owej reklamy poprawiał mi humor haha ;) 



Sklepy wyprzedały już ozdoby halloweenowe i półki sklepowe zostały zalane falą połyskujących bombek, dzwonków, skarpet, wieńców, świeczek o zapachu piernika, cynamonu i pieczonego jabłka oraz oczywiście choinek. Widziałam już kilka samochodów z żywymi choinkami na dachu w mojej okolicy. W sklepach natomiast miałam okazję widzieć sztuczne białe choinki, to chyba nowy trend ;) Mnie jednak on nie zachwyca i wolę tradycyjne zielone drzewko, a ponieważ jestem jak najbardziej pro eco, to w moim domu zagościła już choinka sztuczna, której igliwie do złudzenia przypomina igliwie żywej sosny. No dobra, przyznam się ... moja choinka jest już ubrana i stoi sobie przy oknie, aby można było podziwiać ją i z zewnątrz. Po raz pierwszy w życiu ubrałam choinkę tak wcześnie, co więcej... zrobiłam też stroik. A macie, popatrzcie sobie co narobiłam:

Stroik

 Pomysł na taki stroik przyszedł właściwie podczas robienia zakupów w sklepie Christmas Tree Shops, w którym znajdziemy nie tylko choinki i ozdoby świąteczne, ale też akcesoria do domu typu talerze, lustra, pudełka etc. Wszystkie szyszki i inne ozdoby, które widzicie na talerzyku były zapakowane w jeden worek i tak sprzedawane. Mają one dodatkowo ładny zapach drzewa iglastego. Koszt tego suszu to ok $4. 

Talerzyk jest plastikowy, imituje barwiony metal czy coś w tym stylu, ma ciekawy połysk. Wahałam się pomiędzy zielonym a czerwonym, ale zielony jakoś tak bardziej mi się podobał. Koszt talerzyka to ok. $2. 

Jeśli zaś chodzi o świeczkę, to nabyłam ją w Marshalls za około $8, co jest ceną okazyjną, gdyż świeczki Yankee Candle do najtańszych nie należą i zwykle takie słoiki kosztują od $14 w górę.



Choinka

Oczywiście kupując drzewko świąteczne najbardziej uszczęśliwiłam kota ;)


Tak, choinka jest sztuczna. Kiedy pokazywałam zdjęcia mojej mamie, nie mogła uwierzyć, że to nie żywe drzewko ;) 
Do przystrojenia naszej choinki kupiliśmy zestaw kilkudziesięciu plastikowych koto-odpornych bombek w kolorach: złoty, zielony, czerwony - $24 w sklepie typu PX (na terenie bazy wojskowej). W sklepie tym nabyliśmy też widocznego na ostatnim zdjęciu pawia, który stanowi najdroższą ozdobę na choince - ok. $5 sztuka, oraz wstążkę pełniącą rolę łańcucha $3 (nie podobają mi się tradycyjne łańcuchy choinkowe). Kupiliśmy kilka sów w sklepie Pier 1 Imports za ok. $4 sztuka. W sklepie Christmas Tree Shops zakupiliśmy też skarpety, jedna z nich jest widoczna na zdjęciu - ok. $2 sztuka. Doczepiłam kilka pachnących szyszek z zestawu, który kupiłam do wykonania stroika. Na choince znalazło się również miejsce dla Candy Canes, czyli lizaków w kształcie lasek, które nabyłam w którymś supermarkecie w dziale ze słodyczami za ok $2 za 10 sztuk. No i oczywiście kolorowe lampki, ponieważ nie lubię gdy choinka jest ubrana na jeden czy dwa kolory, uwielbiam tradycyjny styl wielokolorowy ;) Być może jeszcze coś do mojej choinki dokupię ;)

Przy okazji zakupów w sklepie PX na wejściu zobaczyłam taki widok ;)


Santa czeka na dzieciaki już na początku grudnia ;)

Dodatkowo podczas robienia zakupów można było wygrać bon na $10, a warunkiem otrzymania takiego prezentu było zaśpiewanie kolędy. Z tego, co można było usłyszeć w całym sklepie, bo "wokale" zostały puszczone tak, jak zwykle w supermarketach puszczana jest muzyczka z radia, nie wszyscy wiedzieli co śpiewają. W pewnym momencie, gapiąc się na Glue Gun i zastanawiając się czy glue stick z użyciem glue gun pomoże mi naprawiać jakieś ewentualne usterki w domu, usłyszłam, że ktoś "śpiewa" 'Jingle Bells' w taki oto sposób:

Jingle bells, jingle bells
Jingle all the way
Oh, what fun it is to ride
In a one hoes open sleigh
 

Co tu dużo mówić... ;)

Friday, November 30, 2012

Zakupy meblowo-akcesoriowe i obsługa w sklepie

Kocham robić zakupy przez internet, gdzie mogę podziwiać produkty w późnych godzinach nocnych, zastanawiać się nad ich zakupem kilkanaście godzin, dni, tygodni, miesięcy i gdzie mogę w spokoju sycić oczy bez asysty namolnej obsługi sklepu. Zakupy takie mają jednak jedną, podstawową wadę - nie mogę dotknąć tych przedmiotów, nie mogę sprawdzić czy materiał na pewno mi odpowiada, czy to na pewno to, czego szukam, czy w tym kolorze, odcieniu, który będzie pasował do wnętrza mojego mieszkania itd. Tą drogą zamówiłam już większą część mebli z IKEI, do której mam niestety dość daleko - jakieś 2.5 h jazdy samochodem, natomiast po akcesoria, których IKEA, nie wiedzieć czemu, nie wysyła ani nie dostarcza, wybrałam się do pobliskiego sklepu meblowego Ashley.

Kiedy tylko weszłam do sklepu, podszedł do mnie ktoś z obsługi, przedstawił się, zapytał jak mam na imię, jakaś gadka szmatka...

Obsługa: "Are you looking for something specific?"
Ja: "No, I'm just looking around"
Obsługa: "Ok, enjoy the showroom!"
Ja: "Thank you"

Ok... Miałam dużo czasu, więc powolutku przechadzałam się po showroomie dotykając rzeczy, które wydały mi się na pierwszy rzut oka interesujące. Doszłam do jakiegoś świecznika, a tuż za mną, jakby znikąd pojawiła się pani, która przywitała mnie na wejściu i spytała, czego brakuje mi w domu, czy szukam mebli czy może akcesoriów itp. Odparłam, że chciałabym zobaczyć jakieś lustra, w miare duże, obejmujące całą moją sylwetkę. Pani wskazała lustro stojące tuż przy mnie, ale nie było to coś, czego szukałam, powiedziałam więc, że poszukam sobie sama czego potrzebuję. Pani odeszła i powiedziała, że znajdzie mnie za chwilę.

Szukam więc dalej... Oglądałam każdy przedmiot bardzo dokładnie i sprawdzałam cenę, która moim zdaniem gdzie niegdzie była dość wygórowana, wtedy z bólem w sercu myślałam o IKEI, gdzie widziałam lampy z papieru ryżowego za niecałe $15, a tutaj stoję przy lampie, która wygląda podobnie, tyle tylko, że jest zrobiona z płótna i wisi na nim cena $199... Za chwilę znów zjawia się Pani z obsługi i pyta czy w czymś pomóc, czy coś znalazłam. Tak, znalazłam i wskazałam na zegarek stojący na komodzie. Pani wpisała zegarek na listę. Znów zapytała czy może w czymś pomóc, wyjaśniłam jej wtedy, że dopiero wprowadziłam się do Fayetteville i właściwie większośc mebli już zamówiłam, a dziś szukam głównie akcesoriów i jak coś znajdę to dam jej znać.




Pani odeszła, a ja znów powolnym krokiem brnęłam przed siebie obijając się o meble. W międzyczasie zahaczył mnie jeden z, chyba, managerów czy przełożonych i zapytał czy wszystko ok, czy byłam przywitana na wejściu i przez którego pracownika. Wymieniłam wtedy imię tej pani z obsługi, która mi się przedstawiła, na co manager odpowiedział, że jest to jedna z jego najlepszych pracowniczek ;), ale jeśli będę potrzebowała pomocy od kogoś innego, to on także będzie happy to help me. Idę więc dalej...

Zobaczyłam ładny, srebrny świecznik, albo raczej lampionik, który niby przypominał krajobraz Nowego Jorku, chociaż teraz widzę, że chyba są to tylko przypadkowe budynki, bo żadnego charakterystycznego budynku dla NYC nie widzę, no ale z tęsknoty za NYC wmówię sobie, że to NYC i koniec ;) Podeszła Pani z obsługi i wpisała lampion na listę. "You have such a good taste" przyznała z uznaniem kiwając głową, ale ja i tak wiem, że cokolwiek bym wybrała, to usłyszałabym uznanie w jej głosie, bo w końcu czegokolwiek nie kupię, pani z obsługi dostanie prowizję ;)




Na koniec wybrałam jeszcze czarną ramkę do zdjęć i mogłam udać się do kasy...

Wpakowałam w nią zdjęcie swojego kotka :)

Ze sklepu wyszłam jednak zmęczona... Nie jestem typem klienta, który szuka uznania w oczach sprzedawcy, któremu trzeba wciąż asystować. Ja lubię po prostu przeglądać rzeczy bez potrzeby tłumaczenia się obsłudze czy interesuje mnie zakup czy nie... ;) Wiem jednak, że są klienci, którzy lubią, a wręcz wymagają, by poświęcać im uwagę, doradzać, przekonać itp., ja się jednak do takich nie zaliczam i raczej prędko do Ashley nie zajrzę ;)

Sunday, November 25, 2012

Nowy członek rodziny i pierwsza wizyta u weterynarza

Ta urocza drobinka, którą macie okazję oglądać na poniższym obrazku, to Mitusia - adoptowana kotka. 

Kociaka znalazłam na Craigslists i zdecydowałam się ją wziąć, ponieważ na zdjęciu, które zostało zamieszczone w ogłoszeniu, ten mały kotek wydawał się przestraszony. Pomyślałam wtedy, że może nie jest mu dobrze tam, gdzie przebywa, może ktoś go straszy, krzyczy na niego czy może nawet bije. Natychmiast napisałam wiadomość do ogłoszeniodawcy, że jestem zainteresowana adopcją kota. Tego samego wieczoru dostałam odpowiedź, że kotka jest do wzięcia. Już wiedziałam, że będzie moja. 

Na powitanie nowego lokatora byliśmy przygotowani już na kilka tygodni przed rozpoczęciem poszukiwań. Mieliśmy zakupiony wielki drapak z budkami, doczepionymi myszkami i okrągłym hamakiem. Kupiliśmy też fontannę, która filtruje wodę, dwie miseczki w pasującym kolorze, krytą kuwetę, koci piasek oraz transporter i kilka zabawek. Tak wyposażeni mogliśmy zacząć rozglądać się za pupilem. Nie chcieliśmy specjalnie kotka rasowego, nie chcieliśmy też kupnego z hodowli. Chcieliśmy dać dom takiemu kociakowi, który może tego domu nie znaleźć. Myśleliśmy nad adopcją kota ze schroniska, albo po prostu od ludzi, którzy z jakichś powodów kotka nie mogą zatrzymać. 

I tak oto trafiła do nas Mitusia. Kochana kotka, grzeczna, ale jak na kociątko przystało, bardzo ruchliwa, chętna do zabawy, ciekawa otoczenia, czasem coś podrapie, rozleje, przewróci, ale jako posiadaczka kotów od kilkunastu lat (mamy 4 koty w domu w PL), wiem, że to normalka.

Mitusia staje się jednak prawdziwym kocim aniołkiem, kiedy zasypia na moich kolanach, podczas gdy ja piszę, czytam czy oglądam coś na laptopie przy biurku. Aż żal ją przenosić w inne miejsce, kiedy muszę wstać i zabrać się za robienie czegoś innego.

Tak czy inaczej jesteśmy bardzo szczęśliwi, że Mitusia jest z nami.

Pewnego dnia Mitusia zrobiła się osowiała i prawie nie schodziła z moich kolan. A jeśli nie spała na kolanach, to spała zawinięta w kocyk. Nie miała ochoty na zabawę. Jadła i piła jednak normalnie. Ale kiedy ją głaskałam, miałam wrażenie, że temperatura jej ciała jest wyższa niż zazwyczaj. Byłam prawie pewna, że może to być gorączka, której przyczyn mogły być tysiące.

Niecałe 8 minut drogi pieszo (!) od mojego domu znajduje się szpital zwierzęcy. Umówiłam się przez telefon na wizytę u weterynarza na 14:00 tego samego dnia - musiałam podać swoje imię i nazwisko oraz opowiedzieć dokładnie co dolega pupilowi. Zawinęłam Mitusię w ciepły kocyk, bo na dworze zaczęło kropić, włożyłam ją do transportera, a sam transporter owinęłam workiem foliowym, żeby ochronić kotka przed deszczem. Po kilku minutach byłyśmy już w Animal Hospital. W recepcji dostałam do wypełnienia kartę, gdzie musiałam wpisać swoje dane oraz informacje o Mitusi -  m.in. jej imię, wiek, rasę (domestic short-haired cat), oraz umaszczenie. Jeśli kotek dostawał wcześniej jakieś szczepionki, leki itp. to dobrze jest zabrać ze sobą jego książeczkę zdrowia czy kartę szczepień czy jakikolwiek inny dokument potwierdzający przebieg jego zdrowotnej przeszłości. 

Po wypełnieniu dokumentu i ustaleniu pewnego planu leczenia, szczepienia itp. gdyż była to pierwsza wizyta u weterynarza w życiu mojej Mitusi, przeszliśmy do pokoju w którym kotka została zważona. Po ważeniu, asystentka weterynarza gdzieś zniknęła, a za chwilę pojawiła się inna, jak mniemam, asystentka, która stwierdziła dotykając Mitusię, że nie powinna mieć gorączki, bo ma chłodne uszka. Wyjaśniłam jednak, że uszka może mieć chłodne, ponieważ była kilka minut na dworze. Asystentka pobrała jedynie próbkę kupy (mam nadzieję, że nikogo nie razi to słowo ;)) kotka, żeby sprawdzić czy mała nie ma pasożytów i zniknęła. Za chwię do pokoiku weszły dwie nowe asystentki i zbadały Mitusi temperaturę - faktycznie miała gorączkę, bo termometr wskazał 105.6 stopni F, a kiedy zapytałam jaka jest normalna temperatura ciała kota, asystentka odpowiedziała, że tak mniej więcej 100.5 F. Po zmierzeniu temperatury obie asystentki zniknęły i pojawiła się pani weterynarz, która poinformowała mnie o wynikach badań z kupki - tak, kotek ma pasożyty, ale są one typowe dla młodziutkich osobników, więc nie ma się czym martwić, bo zaraz dostanie na to lekarstwo. Pani weterynarz ostrzegła mnie tylko, żebym za bardzo nie przestraszyła się wyglądu odchodów Mitusi, bo może to wyglądać jak makaron, gdyż będą znajdowały się tam wydalone pasożyty. Mnie takie rzeczy nie rażą, a Was? Mitusia dostała też antybiotyk na swoją gorączkę i mogłyśmy zacząć się pakować. Pani weterynarz poinformowała mnie tylko, że kotkowi do jutra powinno sie polepszyć, a jeśli tak się nie stanie to mam z nią biec spowrotem do lecznicy. Na koniec dostałam blaszane pudełko ze środkiem przeciwpchelnym, książeczką ze wskazówkami jak dbać o kota, magnesem w kształcie ramki na lodówkę i kilkoma ulotkami.

Podeszłam do recepcji by zapłacić za wizytę. Dostałam kartę z całą listą szczepionek/leków itp., które Mitusia dostała podczas tej wizyty oraz rachunek na ok $ 107. 

Ku mojej uciesze kotek odzyskał chęci do zabawy już po powrocie do domu :)

Friday, November 23, 2012

New York City Trip (day 4) - Part 8 - Leaving New York...

Jeszcze stamtąd nie wyjechałam, a już chciałam wracać. Nie można nasycić się Nowym Jorkiem w 3 dni, nie ma mowy. W ogóle czy jakimkolwiek miejscem można się nacieszyć przez tak krótki czas? 

Kilka punktów z mojego planu zostało niezrealizowanych. Nie zdążyliśmy zobaczyć Central Parku za dnia, ani zobaczyć Nowy Jork w nocy z Rockefellera. Nie widzieliśmy też musicalu na którym mi zależało, ale w sumie żadna z tych atrakcji nie ucieknie a ja w każdej chwili mogę wrócić do NYC, żeby sprawdzić co tam słychać. A znów mnie tam ciągnie... Niestety totalnie przepadłam w tym mieście i teraz sporo czasu zajmuje mi myślenie nad tym jakby to było tam zamieszkać. Wiem tylko tyle, że na takie mieszkanie jakie mamy teraz w Północnej Karolinie nie moglibyśmy sobie tam raczej pozwolić, chyba, że znalazłabym naprawdę dobrze płatną pracę. Ale mówi się, że USA jest krajem nieograniczonych możliwości, więc może? Staram się nie stawiać sobie limitów ani wiekowych ani zawodowych i wbiłam sobie do głowy słowa mojego męża "Keep your options open"...

Anyway...

Miałam powiedzieć o swoim ulubionym miejscu w Nowym Jorku i pewnie niektórzy z Was się zdziwią, bo jest to Times Square. Nie, właśnie nie przeszkadzają mi tłumy, hałas, chaos, oślepiające reklamy, bo Times Square to jednak coś więcej. Będąc jedną z zafascynowanych, nie dziwi mnie fascynacja innych tym miejscem, bo gdzie indziej można zobaczyć takich oryginalnych ludzi, jak właśnie na Times Square? W jak wielu miejscach na świecie zostaniecie obronieni przed nadjeżdżającą taksówką przez Spidermana? Gdzie na codzień zobaczycie Batmana z powiewającą na wietrze peleryną? Gdzie zobaczymy kolesia z kartonem na głowie z napisem "I AM SEXY AND YOU KNOW IT", gdzie indziej będziecie mogli usiąść na czerwonych schodach i oświetleni blaskiem reklam utopić się w klimacie tego miasta wcinając hot doga kupionego na rogu ulicy. Czy znacie inne takie miejsce, gdzie każdy może przyjść przebrany za podpowiedź własnej wyobraźni i nikogo wokół nie będzie to dziwiło? Ludzie przejdą obok z uśmiechem na twarzach i pomyślą "Ah ten Nowy Jork, to tutaj normalne" ;)

Za to właśnie uwielbiam Times Square :)



W dzień wyjazdu, pakując ostatnie rzeczy w hotelu co chwilę zerkałam w okno, żeby jak najwięcej zapamiętać z tego zapierającego dech w piersiach widoku... Kiedy już zjeżdżaliśmy windą na dół, do recepcji, ja pod pretekstem, że coś zostawiłam, wróciłam do naszego pokoju i zrobiłam na pamiątkę jeszcze kilka zdjęć ;)

A później? Taksówka na lotnisko...

Mam nadzieję, że wyprawa do Nowego Jorku ze mną Wam się podobała, że jesteście zadowoleni ze zdjęć i z moich relacji, a przyznam, że niektóre 'streszczenia' wycieczki było mi dość trudno napisać, ze względu na to, że niektóre rzeczy trudno wyrazić słowami ;)