Wednesday, April 24, 2013

Żegnam kraj ojczysty - It's easier to leave than to be left behind...

Niestety warunki atmosferyczne w Polsce odbiły się na moim zdrowiu. Kilka dni przed wylotem do USA rozbolało mnie gardło, zaczęłam smarkać i kaszleć, a na dokładkę podejrzewałam, że coś jest nie halo z moim lewym uchem. Popędziłam do apteki po jakieś leki na swoje dolegliwości, bo nie zamierzałam spędzić reszty dni, które pozostały mi w Polsce, pod kołdrą. Nie oszczędzałam się w ogóle i mimo choroby, opatulona na wszystkie możliwe sposoby wychodziłam z domu.

Nadszedł dzień wylotu. Przyjechałam na lotnisko z bolącym uchem. Podeszłam do stanowiska check-in, gdzie nadałam bagaż i odebrałam bilety. Pani zza biurka zapytała mnie czy konsultowałam się z lekarzem na temat mojego ucha (zauważyła opatrunek). Powiedziałam, że nie, bo właściwie to się stało nagle i nie było już czasu na wizyty u lekarzy. Siedziałam przed halą odlotów jak na szpilkach nie wiedząc czy moje ucho nie rozboli jeszcze bardziej pod wpływem zmian ciśnienia w samolocie. Na wszelki wypadek mama dała mi dośc silną tabletkę przeciwbólową, która po kilku minutach wysłała mnie na Hawaje i nie czułam już żadnego bólu. Nadszedł czas pożegnania, gdyż zaczęli wołać pasażerów mojego samolotu do hali odlotów. Jak zwykle ze łzami w oczach przechodziłam przez security. Zanim całkowicie zniknęłam w hali odlotów, pomachałam jeszcze rodzicom na pożegnanie i ruszyłam do wyjścia by następnie wsiąść do autobusu i kolejno do samolotu. Siadam koło okna. Ostatnie widoki na topniejące już polskie śniegi "Żegnaj Polsko, do zobaczenia za rok." Samolot wzbił się w powietrze, na szczęście moje znieczulone tabletką ucho mi nie dokuczało. Obserwując widoki zza okna próbowałam powstrzymać łzy. Będę tęsknić za rodziną, ale jednocześnie mam nadzieję, że kiedyś to oni przylecą do USA i mnie odwiedzą ;)

W samolocie stewardessy zaczęły rozdawać jedzenie i picie. Nie miałam ochoty na żadne kanapeczki, więc tą, którą dostałam spakowałam w torbę. Może jeszcze zgłodnieję.

Wylądowaliśmy w Monachium. Następny samolot mam za ... 17 godzin, ale nie jest to już dla mnie zmartwieniem, bo wcześniej zabukowałam sobie miejsce w hotelu. Bagaż główny zostanie od razu przeniesiony do następnego samolotu, dlatego też wszystkie potrzebne przybory i ciuchy na przebranie dźwigałam ze sobą w bagażu podręcznym. Mogę zatem udać się prosto do hotelu. Jestem w terminalu 2, a Novotel, czyli hotel do którego chcę iść znajduje się gdzieś pomiędzy terminalem 1 i 2. Na lotnisku nie widziałam żadnego znaku, który pokierowałby mnie do hotelu, więc postanowiłam zapytać pracownicę lotniska. 

Ja: Excuse me, how can I get to Novotel?
- Kempinski hotel?
Ja: No, it's Novotel.
- I'm sorry.
Ja: Okay, thank you.

Fail. Jak pracownica lotniska nie wie gdzie ten hotel, to skąd ja mam wiedzieć, ale nie poddaję się i pytam kolejną osobę:

Ja: Hi! Do you know how I can get to Novotel?
- Walk outside, go to the bus stop and get on the next bus to ... (Pan wymienił tutaj takąś niemiecką nazwę, której już nie przytoczę, bo nie pamiętam ;))
Ja: Okay, thanks so much!

Wychodzę na zewnątrz i ruszam w stronę przystanku. Autobus do hotelu Novotel pojawił się w ciągu 15 minut.

Jestem w hotelu. Robi pozytywne wrażenie. Urządzony nowocześnie, według określonej palety barw - beż, szarość i intensywny róż (a może to nawet fuksja?) - to lubię.

Kanapka z samolotu jednak się przydała, bo krótko po zameldowaniu się w hotelu strasznie zgłodniałam. Wzięłam prysznic i zamówiłam też kolację do pokoju. Lubię robić foty żarciu :P





Piekło w język, ale bardzo smakowało - sphagetti z ostrym pomidorowym sosem i parmezanem, plus bagietka z masłem, sól i pieprz. 

Po takiej kolacji włączyłam jakiś kanał z newsami w TV, gdzie właściwie w kółko powtarzali to samo - Holocaust, Korea Północna, Holocaust, Korea Południowa, Holocaust, Korea Korea Korea. Zmęczyły mnie oba tematy na tyle, że zasnęłam przy włączonym telewizorze i nawet nie pamiętam kiedy.

Jest 7:00 rano, dzwoni budzik. Biorę prysznic i powoli zaczynam pakować swoje graty do bagażu podręcznego. Samolot z Monachium do Charlotte w Północnej Karolinie odlatuje jakoś po godzinie 11:00, ale wolę być na swoim terminalu wcześniej, żeby chwycić jeszcze jakieś śniadanie i poszwędać się po sklepach w strefie bezcłowej ;)

Wymeldowałam się z hotelu. Idę na autobus. Na przystanku sprawdzam po liniach lotniczych na który terminal pojechać. Szukam Lufthansy - i już wiem, jadę na Terminal 2. Autobus przyjeżdża po 15 minutach, w końcu jest, eh już zaczęło padać.

Przeszłam przez security, nikt nie pytał o opatrunek na głowie ;) Teraz już się nie stresuję, w razie czego mam tabletkę na wszelkie bólowe sprawy.

Czas na śniadanie. Dobrze, że pojawiłam się na lotnisku dość wcześnie, więc z niczym nie muszę się spieszyć. Idę do knajpki, która wyglądem przypomina trochę ogródek ;) przynajmniej takie chcieli sprawić wrażenie. Jest pusto, więc siadam gdzie chcę. Zaglądam w menu i tak sobie myślę - wezmę zestaw śniadaniowy plus jeszcze dodatkowe owoce i jogurt. Przyszła kelnerka, zdążyłam tylko powiedzieć jej, że chcę zestaw śniadaniowy, ta powiedziała "OK" i uciekła. A owoce i jogurt? Nawet nie zdążyłam z siebie wydusić, bo zniknęła. Po chwili przyniosła mój zestaw śniadaniowy. Szczerze mówiąc, gdy go zobaczyłam to zaczęłam się zastanawiać czy prosić ją jeszcze o te owoce i jogurt, ale chwilowo się wstrzymałam i zaczęłam pałaszować to, co miałam na talerzu.


Śniadanie składało się z 3 rodzajów dżemików, 2 małych kosteczek masła, nutelli i różnego rodzaju pieczywa. Do tego zamówiłam Cappuccino (z małym ciastkiem) i zwykłą wodę. Jednak dobrze zrobiłam, że nie zamówiłam tych owoców z jogurtem, bo nie wiem gdzie bym to zmieściła. Mimo, że byłam głodna, to jednak mój żołądek od rana nie za bardzo chce przyjmować duże ilości pokarmu. Z tego śniadania i tak została jedna bułka, jeden dżem i nutella. Oczy chciały więcej, żołądek już nie :P

Kieruję się w stronę swojego Gate, ale widzę, że jeszcze nie wpuszczają, zamiast tego wisi informacja "Passengers flying to Charlotte, please come back at 10:00 am". Nie ma tu gdzie usiąść więc robię w tył zwrot i idę poszukać jakiegoś wolnego siedzenia gdziekolwiek na lotnisku. Znalazłam. Moje oczy są jednak zbyt zmęczone żeby oglądać film na IPhonie czy czytać książkę, a zatem moja głowa ląduje w torbie i po chwili usnęłam. Obudziłam się po 30 minutach. Patrzę na zegar wiszący nad moją głową - za 10 minut 10:00. Zbieram się, po drodze do swojego Gate zahaczyłam jeszcze o kantor i wymieniłam euro na dolary. Jestem przy swoim Gate - robię zdjęcia samolotu :P




Jestem na pokładzie. Właściwie mój pierwszy lot do USA odbywał się właśnie z Lufthansą i tak jak wtedy zrobiła na mnie dobre wrażenie, tak teraz... średnio. Owszem podobało mi się, że mam swój własny monitorek z filmami, muzyczką itp., ale jednak w samolocie United Airlines było lepiej - więcej filmów do wyboru, więcej muzyki i monitor się jakoś tak dziwnie jak w Lufthansie nie zacinał. No, ale nie będę marudzić i tak nie mam siły na oglądanie filmów, miałam nadzieję na to, że uda mi się przespać. 

Okazało się jednak, że ze spania nici. Mam pecha do pasażerów siadających przede mną. Ja zawsze zasypiam z głową na swoich kolanach, ale w momencie kiedy pasażer z przodu rozłoży swoje siedzenie do tyłu, to już nie ma możliwości żebym zmieściła głowę. No i tak się właśnie stało podczas tego lotu - właściwie już 3 razy pod rząd nie spałam w samolocie lecącym przez ocean, bo ktoś siedzący przede mną rozłożył swoje siedzenie. Nie, ja nie jestem osobą, która zwraca uwagę innym - zawsze mi się to kojarzyło ze starymi babami, którym wszystko wszędzie przeszkadza. Ja po prostu daję spokój i klnę w myślach :P Ech, nawet jeśli próbowałabym zasnąć, to i tak byłoby to niemożliwe, gdyż wokół mnie rozsiadła się jakaś grupa amerykańskich smarkaczy przed 14 rokiem życia i cały czas z czegoś się śmiali, marudzili na głos, że w samolocie za gorąco itp. Włączyłam więc film i próbowałam się skupić, ale nic z tego... Byłam zbyt zmęczona by cokolwiek oglądać. Jakoś jednak ten lot przetrwałam. 

Ledwie samolot dotknął płyty lotniska, rozległo się klaskanie i okrzyk "Yeah, USA!" ;) Nie! Tym razem nie jest tak jak myśliscie - to nie Polacy klaskali. Klaskali Amerykanie, a raczej ta wycieczka amerykańskich dzieciaków, która siedziała wokół mnie. A jeśli już o klaskaniu mowa - po tym co wypisują internauci zauważyłam, że niektórzy strasznie się tego klaskania Polaków wstydzą. Mnie to nie przeszkadza, gdyż nie odbieram tego jak jakiegoś negatywnego aspektu podróży. Są ludzie, którzy znacznie gorzej zachowują się w samolotach i za których powinniśmy się wstydzić - hałasują, blokują przejścia, bo sterczą w alejkach i gadają, przychodzą na pokład już śmierdzący alkoholem i to tylko po to, żeby na pokładzie jeszcze się "doprawić" kolejnymi procentami, moi znajomi lecieli na wycieczkę do Egiptu i kiedy samolot wystartował jakaś hołota wydzierała się "Pull up!" (to byli Warszawiacy) i to nie raz a przez cały lot. Szczerze? Wolę klaskanie na koniec lotu niż darcie ryja przez cały lot ;) Uff...

Okay, wracając do wycieczki. Wylądowałam w Charlotte. Przygotowuję swój paszport i zieloną kartę i biegnę do kolejki dla Residents.

Ja: Hello (podaję paszport i GC)
- Hi
- Put your left five fingers on the reader
- Put your thumb on the reader
- Put your right five fingers on the reader
- Put your right thumb on the reader
- How long have you been outside the U.S.?
Ja: Three weeks.
- Did you bring any food?
Ja: No.
- Ok, you're good to go. Welcome back! (Oddaje paszport i GC)
Ja: Thank you. Have a good day.
- You too.

Mam już swój bilet do Fayetteville, więc odbieram bagaż i teraz będę musiała go ponownie nadać. Po nadaniu bagażu kieruję się do swojego Gate. Oczywiście muszę jeszcze ponownie przejśc przez security. Zbliżam się do bramki - ups, widzą opatrunek i krzywo patrzą. Zapobiegawczo mówię że "I can take it off" i zdejmuję opaskę z watą. Babka w rękawiczkach sprawdziła jeszcze czy nie przenoszę jakichś niebezpiecznych narzędzi w kucyku (w sensie we włosach ;) ), sprawdziła też moją watę i opaskę.
Po chwili idzie do mnie babka z moją torbą:
- Is this your bag?
Ja: Yes
- Okay. I'm gonna start taking things out. Please, do not touch anything.
Ja: OK

Moja torba znów przeszła przez skaner i tym razem została mi oddana. Nie wiem co było z nią nie tak, że musieli z niej wyciągać rzeczy ;)

Do następnej przesiadki zostało mi jakieś 3 h, poleciałam więc do Starbucksa bo ukochane Caramel Macchiato i kawałek ciasta bananowego. Poszwendałam się po lotnisku i sklepach, aż w końcu słyszę swój numer lotu i już mam nadzieję, że wołają do Gate, ale nie... samolot opóźniony o jakieś 30 minut - no nic, czekamy. Miałam okazję popatrzeć sobie trochę na ludzi, mój mąż nazywa to "people watching" i zauważyłam, że większość ubrana jest w krótkie spodnie, spódniczki, klapki, sandały, bluzki z krótkim rękawem. Kurczę, ja tutaj siedzę z zimowym płaszczem, bluzą, szalem - właściwie te itemy leżą na siedzeniu obok mnie, ale na nogach mam śniegowce UGG oraz ta opaska z opatrunkiem na głowie - wracam z zimnego kraju ;) Pomyślałam, że na zewnątrz musi być ciepło. Sprawdziłam temperaturę w IPhonie - Charlotte - 27 stopni Celsjusza :D

Jest już mój samolot. Wsiadam do środka - tym razem mam siedzenie przy oknie. Startujemy. Lot ma być krótki - jakieś 25 do 30 minut. Nawet się nie stresuję, nie mam siły. Czuję, że powolutku pozbywam się tego strachu przed lataniem im więcej czasu przebywam w samolotach. Patrząc przez okno zauważyłam niedaleko ciemne chmury - jakby miało padać albo jakby zbliżała się burza. Wylądowaliśmy. Mój mąż czeka już na mnie z kwiatkami (dziękuję sweetheart! :*) przy baggage claim - odbieramy bagaż, wychodzimy z lotniska - jest bardzo ciepło i trochę duszno - wysoka wilgotność powietrza, wsiadamy do samochodu i nagle lunęło z nieba ;) Przyszła burza z taką ulewą, że musieliśmy jechać do domu z prędkością chyba 25 mph, bo wycieraczki na przedniej szybie nie nadążały usuwać wody by umożliwić normalną jazdę. Ech, ciagle jakieś niespodzianki ;) Już nie mogę się doczekać kolejnej podróży do Polski i tego co spotka mnie po drodze ;)

Sunday, April 21, 2013

Wizyta w Polsce - Dermatolog. Part 2

Wiecie już pewnie, że leczenie się w Stanach sporo kosztuje. Sporo?! Co ja gadam?! To są czasem i kosmiczne sumy! Mam jednak to szczęście, że z większością chorobowych przypadłości mogę się zgłosić do lekarza w armii i mogę leczyć się za darmo (oprócz dentysty, u którego muszę płacić 50% rachunku z kieszeni :P) - leki też dostaję bez opłaty (przynajmniej do tej pory za nic nie musiałam płacić - nie wiem czy tak jest ze wszystkimi lekami). Aczkolwiek... lekarze w bazie niestety nie traktują poważnie mojego "kosmetycznego" jak oni to nazywają problemu. Pisałam już na blogu o moich problemach z włosami, że są cienkie, że wypadają i na domiar złego mam łojotokowe zapalenie skóry głowy. Ponieważ dermatologa musiałabym w takim układzie szukać gdzie indziej, zdecydowałam się odwiedzić mojego sprawdzonego lekarza w Polsce, który zajmuje się moimi włosami już od ponad 6 lat. Pamiętam swoją pierwszą wizytę u niego w wieku 17 lat ;) - wyszłam z płaczem, ale jednak pomógł mi z moim problemem, a wymagało to czasu i systematycznego przyjmowania leków i robienia wcierek.

Zdecydowałam się odwiedzić mojego dermatologa, gdyż od mojej mezoterapii minęło już 5 lat i bardzo zależało mi, żeby sprawdzić czy nie ma nawrotów choroby. Lekarz zadał swoje standardowe pytania:

D: Ile włosów wypada?
Ja: W sumie różnie. Raz 20, 40, czasem 70 dziennie, ale najczęściej pomiędzy 20 a 40.
D: Jakich szamponów Pani używa?
Ja: Selsun Blue.
D: Dobrze. Czy skóra głowy sędzi?
Ja: Tylko wtedy, kiedy włosy są przetłuszczone, czyli na drugi dzień. Kiedy umyję głowę, swędzenie znika.
D: Ok. Myje pani głowę codziennie?
Ja: Tak.
D: Bardzo dobrze. A jak z paznokciami, twarde czy miękkie i łamliwe?
Ja: Raczej miękkie i łamliwe.

Następnie zajął się dokładnym oglądaniem mojej skóry głowy oraz włosów po czym stwierdził, że z łojotokowym zapaleniem skóry mam spokój i ten problem na dzień dzisiejszy mnie nie dotyczy. Mam jednak cały czas myć głowę w odpowiednich szamponach leczniczych i zapobiegających nawrotom ŁZS. Pojawił się z kolei inny problem - moje łuski włosowe są otwarte, przez co wszystkie składniki odżywcze włosa, które dostają się przez cebulkę zwyczajnie się ulatniają/wypłukują. Dermatolog zaproponował mi zabiegi spa na skórę głowy, ale chyba skorzystam z nich w roku przyszłym, a tymczasem spróbuję sama coś zdziałać na włosy, ponieważ ja w Polsce byłam tylko 3 tygodnie, a zabiegów potrzebowałam 4 co dwa tygodnie, więc nie było opcji.

Standardowo dostałam wcierki od włosów - Elocom i drugą robioną na spirytusie plus żelazo z którego niedoborem wciąż się borykam :(

Thursday, April 18, 2013

Wizyta w Polsce - Takie tam przemyślenia :) Part 1.

Z lotniska przyjechaliśmy prosto do domu. Po tak długiej podróży nie marzyłam o niczym innym jak tylko o kąpieli i jakimś dobrym obiadku. Mama nie zawiodła, po kąpieli na kuchennym stole czekały na mnie ulubione pyzy z sosem, pieczenią wołową, surówką i startymi buraczkami. Ale mniejsza o jedzenie ;) Już pierwszego dnia zaczęłam zauważać różnice pomiędzy moim polskim domem a amerykańskim. 

Zawsze wydawało mi się, że w domu w Polsce mamy dużą wannę - była dość głęboka i podłóżna, wyposażona w ... coś w rodzaju podłokietników. Pamiętam jakie zrobiła na mnie wrażenie gdy została wstawiona do naszej łazienki, gdyż przeważała wyglądem i wielkością nad swoją poprzedniczką. W USA natomiast moja wanna jest bardzo szeroka - przypomina kształt jajka, ale takiego bardzo szerokiego jajka. Kiedy wróciłam na ten krótki okres do Polski po roku w Stanach i zaczęłam pakować się do polskiej wanny pomyślałam sobie wtedy, że kurcze, jest trochę ciaśniejsza niż kiedyś ;) Nie, nie przytyłam -  po prostu takie złudzenie :D Nawet sedes w domu w Polsce wydawał mi się mniejszy i węższy niż ten w USA. 

Kolejną różnicę w wielkości zauważyłam biorąc do rąk sztućce - polskie łyżeczki do herbaty są takie malutkie w porównaniu do amerykańskich. 

Poza tym zaskoczył mnie fakt, że w Polsce w pierwszy dzień wiosny padał śnieg, który utrzymywał się właściwie przez cały czas mojego pobytu w rodzinnym domu - jeszcze 3 tygodnie później. Pomyślałam sobie, że zima specjalnie na mnie czekała, bo w Północnej Karolinie śnieg padał cały jeden dzień, stopniał już dnia następnego i później mogliśmy o nim zapomnieć, więc nie było mi dane takiej prawdziwej zimy w USA doświadczyć ;) No cóż... liczyłam na ładniejszą pogodę zamawiając bilet na samolot, ale nie wyszło ;)

Oczywiście kiedy byłam w PL przyszedł też czas na spotkanie z przyjaciółmi. Niestety nie udało mi się spotkać z każdym... Przed wylotem myślałam, że to się uda, jednak będąc już na miejscu okazało się, że nie mam tak dużo czasu jak bym chciała. Spotkałam się więc tylko z przyjaciółkami, z którymi utrzymuję kontakt nawet będąc w USA, a było ich kilka - właściwie trójka. Nie widziałam sensu spotykać się z osobami, z którymi rozmawiam raz na rok lub rzadziej. Przyleciałam tylko na 3 tygodnie i zdecydowałam spędzić ten krótki czas z najbliższymi. Przy takich spotkaniach czy to rodzinnych czy z przyjaciółkami, jak sie domyślacie, każdy chciał wiedzieć jak to tam jest za tą wielką wodą... Tylko ja chyba nie umiem tak sama z siebie o wszystkim mówić. Kiedy moje znajome lub rodzina kierowali w moją stronę swe zaciekawione spojrzenia i mówili "No, opowiadaj jak tam jest!" ja czułam się trochę zmieszana i zwykle odpowiadałam "Ale co chcecie wiedzieć?". Po roku mieszkania w Stanach trudno jest skupić się na jednej rzeczy z wielu i o niej opowiadać. Znacznie łatwiej było mi mówić o mojej wycieczce do Bostonu, gdzie jak wiecie z tego bloga, byłam tylko 3 dni, poza tym było to moje pierwsze spotkanie z amerykańską ziemią, po czym wróciłam do Polski i mogłam wtedy "opowiadać". Miałam przynajmniej jakiś punkt zaczepienia - mogłam mówić jak przebiegła wycieczka, jakie zauważyłam pierwsze różnice pomiędzy USA i Polską, co mi się podobało, bo w sumie były to tylko 3 dni! ;) A teraz po roku? Teraz kiedy ktoś mówi "opowiadaj", to nie wiem od czego zacząć, nie wiem co dana osoba chce usłyszeć mówiąc "opowiadaj" ;) Myślę, że po roku mija już trochę to pierwsze zachłyśnięcie się innym krajem, jego kulturą, ludźmi i mniejszymi lub większymi walorami. Przyszedł czas, że i ja byłam już trochę zmęczona "opowiadaniem" ;) Teraz nawet podczas rozmowy z kimkolwiek sama na temat Stanów nie wchodzę. Jedna moja znajoma powiedziała do mnie "Nie widać po Tobie, żeby Ci się przewróciło w głowie po emigracji" - cóż, może dlatego, że emigracja nie miała na celu uzupełnienia braków w moim ego, poprawienia mojej pozycji społecznej i nie wracałam do Polski z myślą "Ja im teraz wszystkim pokażę". Znajomi pytali czy musiałam sobie przypominać język polski po powrocie. Szczerze? Bywało, że mówiłam jakieś zdanie i np. jedno słowo krążyło mi w głowie po angielsku i próbowałam sobie przypomnieć jak to było po polsku, ale to były naprawdę rzadkie sytuacje. Założę się jednak, że niejeden z Was zna przypadek osoby, która po roku w kraju anglojęzycznym przyjechała do Polski i "szapomniaua jakh sze mófi po polszku" ;) udając na siłę angielski akcent ;) Cholera, rozmawiam z rodzicami i znajomymi kilka razy w tygodniu na Skype'ie, jak mogłabym polskiego zapomnieć? :)

Sunday, April 14, 2013

Podróż do Polski

Przepraszam za długą nieobecność, ale jak już pisałam w poprzednim poście - byłam w Polsce przez 3 tygodnie i chciałam ten czas wykorzystać maksymalnie na to, by nacieszyć się pobytem w domu i obecnością rodziny. Teraz wróciłam do USA :) Wiem jednak, że jestem Wam winna jakiś opis podróży, a jak zwykle, przy lotach z przesiadkami jest co pisać :)

A zatem, cofnijmy się do niedalekiej przeszłości ;)

Jest 20 marca, godzina 13:00, jadę na lotnisko we Fayetteville, NC. W końcu! W końcu po skreśleniu kilkuset dni w kalendarzu znów zobaczę się z moją rodziną w Polsce, odwiedzę stare miejsca, których nie widziałam już okrągły rok. Z niecierpliwością czekam na pierwszy samolot z Fayetteville do Waszyngtonu.

Samolot lekko spóźniony, ale nie martwię się, bo w końcu jest, wsiadam na pokład i już nawet bez strachu czekam aż rozpędzi się na pasie i poszybuje w stronę amerykańskiej stolicy.

Lecimy, zbliżamy się do Waszyngtonu. Nagle nasz samolot zaczęło rzucać na boki, w górę i w dół. Uczucie przerażające, zwłaszcza wtedy, kiedy rzucało nim w dół. Mogę to porównać do nagłego zjazdu windą brrr. Już nie wiedziałam do kogo się modlić. Wbita paznokciami w siedzenie pasażera przede mną próbuję przetrwać te cholerne turbulencje. Boję się latać. Stara strategia - patrzę na stewardessę -  ta z jedną nogą założoną na drugą spokojnie siedzi zapięta w pasy i przegląda jakiś kobiecy magazyn. Trochę się uspokoiłam. Pasażerka obok mnie z dwójką dzieci ucina drzemkę. Jedno z jej dzieci wydaje się być przerażone, patrzy w moją stronę, a ja silę się na uśmiech mimo, że też nie jest mi wesoło przebywać na tej wysokości przy TAKICH turbulencjach. W końcu lądujemy w stolicy. Jasna cholera, pierwszy lot i takie "atrakcje", więc wmawiam sobie, że musi by już tylko lepiej. Przede mną jeszcze dwa loty - z Waszyngtonu do Monachium i z Monachium do Poznania. Lot do Waszyngtonu oceniam na najbardziej gwałtowny i przerażający ze wszystkich przebytych do tej pory :/

Wysiadam w Waszyngtonie. Z tego, co wiem to bagażu przenosić nie muszę, bo w Fayetteville powiedziano mi, że odbiorę go sobie w Poznaniu. A więc pędzę prosto do swojego Gate C1, skąd odlecę do Monachium z przewoźnikiem United Airlines. 

Lotnisko Washington Dulles ogromne. Spacer do Gate C1 zajął mi ponad 25 minut, a droga kręta i wyboista, bo korytarze wiły się jak labirynty. Co jakiś czas trzeba było wjeżdżać gdzieś na ruchomych schodach albo zjeżdżać, a do tego wszystko doszła jazda kolejką. Ach... sami zobaczcie - KLIK.



Wygląda strasznie? Pocieszę Was faktem, że ja na tym lotnisku byłam pierwszy raz i nie miałam ani radaru ani magicznej szklanej kuli, w której widziałam drogę do swojego Gate ;) po prostu wystarczy umieć czytać i podążać za oznaczeniami ;)

Niosę ciężką torbę, boli mnie głowa i na dodatek robię się głodna. Idę do souvenir stores po obiecane pamiątki. Czas pomyśleć też o sobie - rozglądam się w okół siebie, jest Starbucks!

* Latte Macchiato grande and a cheese sandwich, please!
- What's your name?
* Paulina
- Latte Macchiato for Paulina!

Siedzę z kubkiem kawy i kanapką, już mi lepiej, ból głowy przechodzi. Widzę, że otwierają mój gate. K..wa, nawet kawy nie zdążę dopić. Zbieram swoje graty i z przygotowanym biletem i paszportem w ręce biegnę do Gate C1. Przechodzę korytarzem do samolotu. Welcome aboard!

Samolot ładny, sporo miejsca. Stara flota LOTu nie ma co tu podskakiwać. United Airlines zostaną chyba moimi ulubieńcami. Zaklepałam wcześniej miejsce na tyłach, jakoś tak bezpieczniej się tam czuję. Siadam w środkowym rzędzie. Mam miejsce od strony alejki. Obok mnie nie ma nikogo, dopiero na trzecim siedzeniu widzę starszą pasażerkę.

W samolocie miałam czas, żeby nadrobić zaległości filmowe. Zdążyłam obejrzeć Pretty Woman - wierzcie lub nie, ale jakoś nigdy nie miałam okazji widzieć tego filmu a przecież to stare jak świat i każdy go chyba kojarzy. Następnie poszła Anna Karenina oraz Paranormal Activity 4, ale nie ma efektu z oglądania mniej czy bardziej strasznych filmów w samolocie :P Nie wczułam się, nie bałam się, a film zamiast ciekawić, to mnie usypiał ;)

Przy zamawianiu biletu na ten lot, wybrałam sobie tzw. 'special meal' :P - wzięłam koszerne z czystej ciekawości ;), ale więcej chyba nie zamówię - nie było złe, ale jednak wolę dostawać normalne pieczywo zamiast żydowskich krakersów ;)  O koszerności możecie sobie poczytać tutaj: KLIK

Wylądowaliśmy w Monachium. Kiedy samolot kołował jeszcze po pasie, pilot poinformował nas, że są jakieś problemy na lotnisku i, że wszystkie loty przed godziną 12:00 PM, są odwołane! Pech chciał, że mój lot z Monachium do Poznania był właśnie przed 12:00 PM... Znów jakieś siarczyste przekleństwo niemalże ulotniło mi się z ust, ale jakoś zdusiłam je w sobie, a zamiast tego zachciało mi się płakać. Cholera, jestem już tak blisko rodzinnego domu i akurat dziś wszystko musi się pier..... Wychodzę z samolotu i szukam przyczyny opóźnień. Okazuje się, że bilet, który trzymam w ręku już się nie liczy i muszę iść wydrukować nowy na inny lot. Przeczekałam długą kolejkę do biletomatów, gdzie z rozmów innych oczekujących wynikało, że do 12:00 były strajki. No tak, a pasażer musi na tym ucierpieć najbardziej. Podchodzę do biletomatu, gdzie pracownica lotniska poinformowała mnie iż nie może dać mi miejsca w samolocie, będę na tzw. stand by'u i muszę czekać w niepewności czy mnie zabiorą czy nie, bo zależy to od liczby wolnych miejsc na pokładzie samolotu. No do ... !@$%^&*! Cholera, zapłaciłam za bilet, pracownicy lotniska zastrajkowali a teraz nawet nie wiem czy polecę do domu za 2 godziny, za 5 czy może dziś już wcale! Oczekiwanie w tej niepewności było dla mnie najgorszym koszmarem. Byłam głodna, zła, co chwilę dzwoniłam do rodziny informując ich co się dzieje.

W hali odlotów był automat z kilkoma rodzajami kaw i herbat za darmoche. Podchodziłam więc i wybierałam sobie co jakiś czas inną kawę czy herbatę tylko po to, żeby zabić głód, bo nie miałam zamiaru dawać zarobić lotnisku, które mnie dziś w taki sposób potraktowało. Wzięłam też gazetę USA Today i starałam się jakoś zabić czas. Co kilka minut przychodzili zdezorientowani ludzie, którzy tak jak ja czekali w niepewności na swój lot.

Podszedł jakiś Włoch, a przynajmniej z wyglądu przypominał Włocha, ale leciał do Marsylii, więc może Francuz? Nie wiem...

- Are you going to Marseille? 
ja: No, I'm going to Poznań.
- Oh? From this gate?
ja: Yeah
- What time do you have your flight?
ja: 12:45 PM
- I have two tickets and one says that I'll fly at 11:30 and the other says 3:25.
ja: All flights before noon were cancelled so you're gonna fly at 3:25.
- I guess you're right...

Jakaś babka, Polka, usłyszała mnie rozmawiającą z Włochem po angielsku i później z rodzicami przez telefon po polsku. Zapytała mnie wtedy czy nie pomogłabym jej zdobyć informacji na temat jej bagażu i kolejnego lotu, ponieważ nie znała ani angielskiego ani niemieckiego i nie mogła się dogadać. Kiedy tylko przy moim Gate pojawiła się pracownica lotniska, od razu podbiegłyśmy do stanowiska. Okazało się, że pani również była na 'stand by ticket', czyli czekała licząc, że dostanie miejsce w samolocie oraz musiała ponownie nadać bagaż z Monachium. Wtedy pomyślałam sobie, że bez mojego angielskiego, czułabym się jak bez prawej ręki... albo nawet bez obu rąk ;)

Właśnie zawołali pasażerów do samolotu na który czekałam i ja. Co robić? Czekać? Iść? Wcisnąć się na chama? Podnoszę się z ławki na której siedziałam i idę, przeszłam przes bramkę, dostałam numer siedzenia. Z radością biegnę korytarzem w stronę autobusu, który zabierze mnie do samolotu, dzwonię do rodziców "Tata? Zabieraj mamę i jedźcie na lotnisko, właśnie dostałam miejsce w samolocie i zaraz startujemy!" :)

Hurra! Jestem już w samolocie! :D Z niecierpliwością czekam aż wzbijemy się w powietrze. Nawet mój strach przed lataniem gdzieś uciekł, a jego miejsce zajęły radość i podekscytowanie. W końcu zobaczę się z rodziną, dzieli nas już tylko 1 h lotu!

Wylądowaliśmy w Poznaniu. Idę odebrać swój bagaż, który wypełniłam prezentami dla rodziny. Czekam przed taśmą, większość osób już odebrała swoje walizki, w hali zaczęło robić się pusto... Kurcze, chyba zgubili moje graty. Taśma stanęła, bagażu nie ma. Zostałam ja i jedna pani. Poszłyśmy więc razem zgłosić zaginięcie bagażu. Miałam przynajmniej okazję zobaczyć jak taka procedura wygląda ;)
Babka, swoją drogą przesympatyczna ;), podaje mi kartkę ze zdjęciami różnego rodzaju walizek i pyta, która najbardziej przypomina moją. Wskazuję na zdjęciu najbardziej podobną. Jaki kolor? Jaka firma?  Podałam też numer bagażu, który dostajemy przy nadaniu, wszystkie bilety skąd lecę i gdzie miałam przesiadki. Na koniec imię, nazwisko, adres, numer kontaktowy.

ja: Kiedy powienien się mój bagaż znaleźć?
- Dziś wieczorem albo jutro, zależy gdzie zaginął.
Podziękowałam za pomoc i wyszłam. Przy wyjściu powitali mnie moi rodzice, a raczej uśmiechnięty tata i zapłakana ze szczęścia mama ;)

Pierwsze słowa mojej mamy to: "Nic nie przytyłaś w tej Ameryce"
ja: "Po prostu wiem, co jeść" ;)

Pierwszy dzień wiosny, a Polska przywitała mnie śniegiem po kolana. ;)