Thursday, December 18, 2014

Prezent od Secret Santa czyli ode mnie!

Dzisiaj pokażę Wam jaki prezent sprawiłam osobie, którą wylosowałam w Secret Santa. Starałam się dobrze wczytać w opis Ryana i wybrać coś, czego nie posiada. Uprzednio upewniłam się pisząc do niego wiadomość czy chciałby dostać coś konkretnego i dostałam kilka propozycji w odpowiedzi zwrotnej. Na postawie zgromadzonych informacji udało mi się zorganizować taką paczkę:

Książka ulubionego pisarza Ryana - Johna Greena "Waiting for Alaska"


Album zespołu Alt-J (ciekawski kociak musiał zbadać sprawę)


Nie mogłam zafundować Ryanowi wycieczki po Europie, więc postanowiłam podarować mu dwa polskie mini prezenciki w postaci ozdoby choinkowej - dzwonek (Polish Pottery z Bolesławca) oraz monety kolekcjonerskiej z wizerunkiem Jana Pawła II, bo czy może być coś bardziej polskiego niż moneta z naszej mennicy z wizerunkiem papieża Polaka? :D


Oczywiście dałam też upust swoim zapędom do prac ręcznych i wykonałam kulę musującą do kąpieli o zapachu gruszki.


Case do IPhona, któremu można podświetlić wzór przy użyciu latarki.



Oraz zabawka dla leniwego kota Ryana, który ponoć leży cały dzień. Mój kot oszalał ma widok tej zabawki, więc jej też musiałam kupić taką samą ;)


Wszystkie prezenty zostały zapakowane w szary papier tylko po to żeby podtrzymać zaciekawienie i przedłużyć czas rozpakowywania ;)

Taki widok powinien zobaczyć Ryan po otwarciu prezentu, ale i tak wiem, że zrobi się bałagan kiedy paczka będzie szła pocztą.


A co ja otrzymałam od mojego Secret Santa?


Mój darczyńca nazywa się Chris. Zostawił mi właśnie taką notkę jaką widzicie powyżej ;) Trochę szkoda, że nie zaryzykował z kupnem jakiegokolwiek prezentu, bo na tym polega cała zabawa, ale i tak uważam, że to słodkie, że nie chciał mi sprawić rozczarowania :) Teraz mam całe $25 na wydanie i podejrzewam, że dołożę te pieniądze do książki, którą muszę zakupić do szkoły w styczniu :)

Prezenty dla męża i przyjaciół są właśnie w produkcji :)

A jakie prezenty Wy sprawiacie swoim najbliższym? :) Proszę, podzielcie się inspiracjami!

Tuesday, December 9, 2014

Kogo wylosowałam w tegorocznym Secret Santa?

W tegorocznym Secret Santa trafił mi się Ryan - licealista, który wykazuje zainteresowanie marketingiem. Ryan lubi chodzić po tzw. thrift stores, czyli sklepach z używanymi przedmiotami i majsterkować przy znaleznionych w nich skarbach (pewnie chodzi m.in o meble). Ma obsesję na punkcie indie bands np. Alt-J, ale lubi też One Direction, czego chyba trochę się wstydzi, bo napisał, że najgorsze w tym wszystkim jest to, że jest FACETEM słuchającym tego zespołu ;) 

Ryan ma też bzika na punkcie takich artystów jak Ed Sheraan i Sam Smith, których wizerunkami wytapetował sobie pokój. Jego ulubionym pisarzem jest John Green - przeczytał wszystkie tytuły, które wyszły spod pióra jegomościa prócz Paper Towns i Looking for Alaska. Ryan jest właścicielem dwóch zwierzaczków - leniwego kotka o imieniu Samantha oraz energicznej chihuahuy Sophie.

Ulubiony kolor Ryana to zielony. Film? Hocus Pocus i V/H/S. Seriale? Criminal Minds, NCIS, CSI, Fringe, Under the Dome. 

Ryan marzy o podróży do Anglii - w szczególności Londynu, Francji, albo Niemiec. Europa znajduje się na jego liście miejsc do odwiedzenia przed śmiercią.

Chciałby kiedyś zarabiać na sprzedaży swoich zdjęć - fotografia jest jedną z jego pasji :)

Zdaniem Ryana najlepszą kanapkę dostaniemy w Jimmy Johns i tam też bardzo lubi jadać.

Tak właśnie przedstawił mi się Ryan... Na podstawie tego, co o sobie napisał zaczęłam już powoli rozglądać się za prezentem, który mógłby go ucieszyć. Kilka rzeczy już zakupiłam, więc pewnie niebawem pokażę Wam skompletowaną paczkę, która 15 grudnia zostanie wysłana do Ryana.

Mam nadzieje, że mu się spodoba :)

Saturday, November 29, 2014

Secret Santa 2014!

Uwaga, uwaga! Biorę udział w tegorocznym Secret Santa. Zabawa polega na tym, że kupujemy bożonarodzeniowy prezent zupełnie nieznanej nam osobie i wysyłamy pod jej/jego adres, a w zamian my dostajemy upominek pod choinkę od innej, również nieznanej nam osoby. Ponoć w tym roku do Secret Santa zapisał się m.in. Bill Gates! :)

Oczywiście na blogu zamierzam pokazać Wam co dostałam od mojego Secret Santa i co ja przygotowałam dla osoby, która zostanie dla mnie wylosowana. Już się nie mogę doczekać!

Do końca zapisów pozostał jeden dzień, więc jeśli chcecie wziąć udział w zabawie to radzę się pospieszyć! :)

Więcej o całej akcji możecie przeczytać tutaj: SECRET SANTA
Miłego!

Sunday, October 19, 2014

Yard Sale

Mieszkańcy naszego osiedla wyszli z propozycją zorganizowania yard sale, czyli wyprzedaży ogródkowej na terenie osady i w końcu pomysł doszedł do skutku. Długo nie musiałam myśleć o tym, co by tutaj opchnąć za jakąkolwiek gotówkę, bo mieliśmy trochę nieużywanych gratów jak np. stary monitor do komupetra, wieżę stereo, kanapę i fotel w idealnym stanie, jakieś ozdobne butelki, które przywiozłam z Polski i które mi się znudziły, kilka pudeł do organizacji szafy, bambusowa miska, sztuczna roślinka, nowe, nieużywane poduszki i wiele innych bzdur ;)

Yard sale zaczął się już od ósmej rano i gdyby nie fakt, że kiepsko spałam poprzedniej nocy, to może zdążyłabym się wyrobić przed ósmą. Budzik zadzwonił, a ja spałam dalej i już myślałam, że przepadł mój stolik, który zarezerwowałam na yard sale, a który miałam odebrać o 7:00 am z konkretnego garażu. Ale kiedy już się ogarnęłam, wsiadłam w samochód i pojechałam po stolik w nadzieji, że ktoś mi go z tego garażu wyda. Podjechałam pod garaż i widzę, że jeden stolik tam czeka - "Pewnie na mnie" - pomyślałam i spakowałam go do auta. Kiedy odebrałam swój stolik, była już godzina 8:00 i widziałam, że niektórzy sąsiedzi rozstawili się w różnych miejscach osady i cierpliwie czekali na klientów.

Ja, jako, że zaliczyłam falstart, podjechałam jeszcze do domu, żeby w spokoju zjeść śniadanie i wziąć prysznic. Następnie szybko wydrukowałam zdjęcia swojej sofy i fotela (bo przecież tego nie będę niosła przez pół osiedla) i zaczęłam pakować rzeczy na sprzedaż do samochodu. Zrobiłam małe rozeznanie w terenie i stwierdziłam, że najlepiej będzie ustawić się gdzieś w słońcu, nie ze względu na to, że jestem zmarzluchem (choć to też miało znaczenie), ale też chciałam być bardziej widoczna dla przechodniów, a poza tym ustawiłam się tam, gdzie już kilku sąsiadów miało swoje stoliki z gratami na sprzedaż.

Myślałam, że czeka mnie bezczynne wypatrywanie klientów oraz, że się porządnie wynudzę, ale moi sąsiedzi mi na to nie pozwolili. Już po kilku minutach nawiązałam rozmowę ze starszym panem, jak się później okazało emerytowanym żołnierzem Air Force, który ten poranek spędzał na organizowaniu swojego garażu. Pokazał mi swoją kolekcję klasycznych modeli samochodów wartych więcej niż niejedno prawdziwe, dobre, używane auto. Starszy Pan był też moim pierwszym klientem - kupił ode mnie poduszki, a pod koniec yard sale wieżę stereo. Ciesze się, że pozbyłam się wieży, gdyż zajmowała ona sporo miejsca, a nieużywana pamiętała jeszcze kawalerskie czasy mojego męża (czyli co najmniej 5 lat siedziała w jednym z naszych pomieszczeń, które traktujemy jak schowek). Później nawiązałam ciekawą konwersację z panem ze straganu obok, który pochwalił mi się, że niedługo będzie singlem i chciałby poznać jakieś moje polskie kuzynki czy koleżanki, bo według niego język polski brzmi tak seksownie, haha. Na koniec zapytał co planuję robić przez resztę popołudnia, a kiedy powiedziałam, że spędzę czas na czytaniu książki, poszperał w swoim garażu i wyciągnął kilka tytułów, po czym zapytał która wydaje mi się najbardziej interesująca... Wskazałam na książkę zatytułowaną "The White House Connection" po czym usłyszałam "Take it, it's yours." ;)

Ze swojego stoliczka szybko pozbyłam się lamp, niebieskich buteleczek, była też osoba chętna kupić moją sofę i fotel, ale kiedy klientka zobaczyła jej prawdziwe rozmiary (nie jest zbyt duża) niestety rozmyśliła się... A szkoda. Udało mi się też sprzedać bambusową miskę, pudełka do organizacji wnętrz, a reszta? Hmm... reszta pójdzie na eBay, Craigslist, albo oddam do Goodwill i niech się dzieje co chce. Sofy i fotela pozbędę się w swoim czasie ;)

To był bardzo fajny dzień i nowe doświadczenie - mój pierwszy yard sale. Wpadło trochę grosza, poznałam kilku sąsiadów i nawet trochę się opaliłam, bo słońce nas nie oszczędzało, ale to dobrze, bo piękna pogoda sprawiła, że więcej ludzi miało ochotę wyjść na spacer i przy okazji zakupić parę gratów za groszowe ceny ;) Ciekawe czy wyprzedaż ogródkowa kiedyś przyjmie się w Polsce?

Wednesday, September 10, 2014

Szkolenie dla nauczycieli, substytutów i asystentów nauczyciela.

Kilka tygodni temu wzięłam udział w szkoleniu dla nauczycieli, substytutów i asystentów nauczyciela. Było to ciekawe doświadczenie mimo, iż program szkolenia nie wykraczał zbyt daleko poza moją wiedzę, gdyż jak być może niektórzy z Was wiedzą, jestem nauczycielem (angielskiego) z wykształcenia.

Program szkolenia obejmował m.in.:
  • Expectations and Responsibilities of a Teacher
  • Tips for Being a Good Teacher
  • Emergency Information and Procedures
  • School System Policies and School Rules
  • Understanding and Following Lesson Plan Designs
  • Key Elements of an Effective Lesson
  • Teaching to the Objective and Following a Lesson Plan
  • Instructional Monitoring and Feedback
  • Standards and Principles of Effective Instruction
  • Effective Use of Classroom Technology
  • Classroom Rules and Procedures
  • Classroom Management Strategies
  • Working with Exceptional Children

Zajęcia odbywały się od godziny 8:30 am do 5:00 pm przez 3 dni i wierzcie lub nie, ale po pierwszym dniu miałam dosyć i nie byłam w stanie nawet patrzeć na notatki, które mieliśmy przeczytać na następny dzień. Byłam wykończona.

Instruktorka z którą mieliśmy zajęcia była emerytowanym nauczycielem z ogromnym bagażem doświadczeń i mimo różnych dziwnych sytuacji z którymi musiała się zmierzyć podczas swojej kariery miała bardzo pozytywne nastawienie do nauczania.

Pierwsze dwa dni zajęć były dość wyczerpujące ze względu na to, że musieliśmy przyswoić dość sporo informacji nawet wtedy kiedy niektórzy z nas dostawali już świecących oczu ze zmęczenia. Tak, ja też miałam łzy w oczach około godziny 3:00 - 4:00 pm. Były krótkie przerwy na śniadanie, kawkę itp. była też 40 minutowa przerwa lunchowa, ale to nie wystarczyło by pozbyć się zmęczenia. 

Drugiego dnia szkolenia podczas przerwy na lunch zdałam sobie sprawę m.in. z tego jak szybko mija mi tutaj czas na pierdołach. Już tłumaczę o co mi chodzi. Wiele osób z Polski, które nigdy nie miało okazji doświadczyć życia w Stanach nazywało by to pewnie skrajnym lenistwem, ale udogodnienia typu drive-thru w Starbucksie, Subway itp. naprawdę potrafią zaoszczędzić kilka minut i czasem niechęć wysiadania z auta nie wiąże się czysto z lenistwem, a bardzo często z brakiem czasu. Do rzeczy. Mieliśmy 40 minut na lunch. Ja niestety nie zdążyłam przygotować sobie jedzenia w domu dzień przed zajęciami, więc zdecydowałam się wybrać po kanapkę do pobliskiego Subway'a. Subway był oddalony od szkoły może jakieś 6-7 minut drogi, ale kolejne minuty zleciały mi na m.in. szukaniu miejsca parkingowego (a w porze lunchu to nie jest łatwe) i przejście z auta do Subwaya dość spory kawałek. W Subway'u była dość długa kolejka, bo wszyscy mają przerwę na lunch mniej więcej w tym samym czasie - zazwyczaj pomiędzy godziną 11:00 a 13:00, więc tutaj odczekanie swojego znów zabrało kilka minut. Następnie, kiedy przyszła moja kolej, wybieranie składników do kanapki, problemy z kasą (kasjerka chyba była nowa), płacenie i kolejne minuty lecą. Biorę kanapkę, idę do auta, czekam aż samochód znajdujący się za mną przejedzie abym mogła wydostać się z parkingu. Czas leci. Udało mi się w końcu wyjechać z miejsca parkingowego i dołączyć do ruchu, mijam jedne światła, drugie światła. Na trzecich światłach trzeba było się oczywiście zatrzymać, bo czerwone. Kolejne stracone minuty. Wjeżdżam z powrotem na szkolny parking, parkuję auto w miarę blisko budynku. Patrzę na zegarek... na zjedzenie mojej kanapki zostały mi 2 minuty... Biorę cztery kęsy, wychodzę z auta, wbiegam do szkoły i widzę, że reszta grupy wraca do klasy. Uff zdążyłam, ale za bardzo się nie posiliłam, a do kolejnej przerwy jeszcze co najmniej 2 godziny... 

Wracając do szkolenia...

Moja grupa liczyła 18 osób. Jedna z nich nie wróciła po pierwszym dniu zajęć z niewiadomych powodów. Siedzieliśmy przy stolikach tworzących 4 osobowe grupy. Już po pierwszym dniu odkryłam, że jestem jedynym obcokrajowcem w grupie, co wzbudziło zainteresowanie innych uczestników szkolenia i samej instruktorki, gdyż na przerwach często zadawano mi pytania o to jak długo jestem w Stanach, co mnie tutaj sprowadza itp. Jedna dziewczyna zaproponowała nawet, że zabierze mnie na lunch pierwszego dnia, żebyśmy mogły kontynuować rozmowę. Miałam wtedy swój lunch zapakowany i pozostawiony w aucie, ale co tam, dla nawiązania nowych znajomości czasem nie warto odmawiać nawet jeśli ta osoba jedzie złożyć zamówienie do... Burger Kinga ;)

Po dwóch dniach suchej teorii, analizowania różnych przypadków i doświadczeń z życia nauczyciela przyszedł czas na praktykę. Trzeci dzień zajęć był więc najluźniejszy i najciekawszy, ale też z jednej strony najbardziej stresujący, bo nie wszyscy są gotowi na to by wcielić się w rolę nauczyciela, wyjść na środek klasy i zaprezentować przez 15 minut wcześniej przygotowaną próbną lekcję.

Długo zastanawiałam się nad tym czego mogłabym nauczyć Amerykanów. Chciałam żeby moja 15 minutowa lekcja była interesująca, ale też dobrze wpisywała się w ustalone punkty w poprawnie skonstruowanym planie lekcji. Nie mieliśmy z góry narzuconych tematów lekcyjnych, mogliśmy przygotować cokolwiek chcieliśmy. Ja zdecydowałam się nauczyć Amerykanów trochę języka polskiego ;)
Kiedy przyszła moja kolej na zaprezentowanie lekcji nie ukrywam, że byłam trochę zestresowana, ale miałam dobrze sporządzone notatki, plan i materiały, więc nie martwiłam się o to, że coś pójdzie nietak. Po prostu trema próbowała mnie zjeść przez pierwszą minutę, ale nie dałam się i już po chwili prowadziłam zajęcia bez spoglądania w notatki. 

Na początku zadałam Amerykanom pytanie co wiedzą na temat Polski. Mogło to być jedzenie, znana osoba, fakty geograficzne, historyczne itp. Dałam im minutę na omówienie tego tematu w czteroosobowych grupach i aby pokazać, że słuchałam instruktorki na poprzdnich zajęciach przyniosłam stoper. Kiedy stoper dał sygnał, że minuta minęła przepytałam każdą z grup co wiedzą na temat mojego kraju. W odpowiedzi usłyszałam o kiełbasie, pierogach, chłodniejszym klimacie, o tym, że graniczymy z Niemcami itp. Byłam zaskoczona, bo właściwie nie spodziewałam się otrzymać zbyt wielu informacji, a tutaj każdy miał choć jedną rzecz do powiedzenia. (Tak na marginesie, gdyby ktoś zapytał mnie o np. Kambodżę, to też bym za dużo nie wiedziała, więc nie uważam aby kogokolwiek tutaj krytykować i nazywać ignorantem jak to czasem niektórzy nasi rodacy mają w zwyczaju).

Następnie podałam moim "uczniom" kilka powodów dla których warto nauczyć się podstaw Polskiego. Dostali ode mnie informacje o tym ilu Polaków i osób polskiego pochodzenia znajduje się w USA oraz w samej Północnej Karolinie (wg. statystyk podanych TUTAJ wynika, że Polish American Population w NC stanowi ponad 87 tys.). Tak, wiem, że nie wszystkie osoby polskiego pochodzenia mówią po polsku, ale znajdą się i takie, których rodzice nauki języka nie zaniedbali ;) 
Zanim jednak podałam im konkretne liczby, poprosiłam by zgadywali ilu Polaków jest w USA itp. Na pytanie czy wiedzą ilu Polaków lub osób polskiego pochodzenia mieszka w Północnej Karolinie odpowiedzieli "Co najmniej jedna" :D

Moja prezentacja zaczęła wykraczać poza 15 minut, gdyż dostawałam mnóstwo pytań o system szkolnictwa w Polsce czy o podobieństwo języka polskiego do języków państw ościennych itp. Nie omieszkałam zatem przytoczyć kilku anegdot i przykładów związanych z językami słowiańskimi, które mimo podobieństw potrafią być naprawdę "tricky," gdyż np. niektóre słowa brzmią podobnie, ale znaczą zupełnie coś innego, co doprowadziło do kilku zabawnych sytuacji. Pomyślcie np. o rosyjskim "зовут," które brzmi trochę jak polski "zawód," a używa się tego wyrazu (z tego co się orientuję) przy pytaniu "Jak się nazywasz?," a nie "Jaki zawód wykonujesz?" (jeśli mamy tutaj osobę, która zna rosyjski to proszę zwrócić mi uwagę jeśli coś mówię źle, bo ja nigdy rosyjskiego się nie uczyłam) ;) Tak czy inaczej chodzi o to, że czasem można się zdziwić jak dwa języki z podobnymi wyrazami mogą wprawić w zakłopotanie.
Po zaspokojeniu ciekawości i przekonaniu moich uczniów, że warto nauczyć się kilku zwrotów po polsku gdyż mają całkiem spore szanse na spotkanie jakiegoś Polaka w NC przeszliśmy do konkretów. Nauczyłam moją grupę takich zwrotów jak "Cześć," "Dzień dobry," "Jak masz na imię?," "Mam na imię..." itp. Muszę przyznać, że poradzili sobie świetnie. Nie podałam im wtedy żadnych kartek z fonetycznie zapisanymi wyrazami itp. Wszystko powtarzali ze słuchu. Po przećwiczeniu tych zwrotów podchodziłam do kilku osób i pytałam "Jak masz na imię?" i dałam znać, że oczekuję odpowiedzi "Mam na imię..." itp. Następnie rozdałam moim "uczniom" wcześniej przygotowane przeze mnie materiały z omówionymi zwrotami oraz fonetycznie zapisaną i przećwiczoną na moim mężu wymową ;) Wszystko po to by zaspokoić potrzeby moich visual learners. Kolejnym punktem w moim planie lekcyjnym było podzielenie uczniów na grupy dwuosobowe i odtworzenie dialogu składającego sie z przećwiczonych zwrotów, ale nie było już na to czasu, więc musiałam tylko opowiedzieć co zamierzałam zrobić dalej itp. Instruktorka była bardzo zadowolona z mojej lekcji pokazowej :)

Czego uczli nas inni uczestnicy szkolenia? Hmm... były lekcje na temat materii, pieczenia babeczek, zdrowego odżywiania, ułamków, udzielania pierwszej pomocy, liczenia, czy też poprawnego wypełniania czeków.

Kiedy szkolenie dobiegło końca odebraliśmy certyfikaty i wymieniliśmy się adresami e-mail z panią instruktor do której możemy wysłać wiadomość z prośbą o radę gdybyśmy natrafili na jakiś trudny przypadek podczas pracy jako nauczyciel ;)

Friday, September 5, 2014

Wylot z Polski...

Opuszczanie Polski jest jak zwykle słodko-gorzkim doświadczeniem. Ciężko mi zostawiać rodzinę. Nienawidzę pożegnań... Najgorsze jest chyba to, że czas tak szybko leci. Spędziłam w Europie ponad miesiąc, a minęło jakby to był zalewie tydzień. Z jednej strony chcę wracać już do Stanów, do męża, kotka i przyjaciół jakich tutaj mam, a z drugiej zaś nie chcę zostawiać mojej rodziny w PL. Przyjaciele w Polsce też zostali, ale czuję, że jednak jest ich co raz mniej. Może to i dobrze, niech zostaną ci najwytrwalsi a na pewno będą przeze mnie docenieni.

Taka mała rada dla tych, którzy mieszkają za granicą i kiedy przyjeżdżają do Polski nigdy nie mogą się spotkać ze znajomymi mimo chęci i czasu. Nie ustalajcie spotkania na zasadzie "Jakby co to jestem w Polsce jeszcze przez 10 dni, odezwij się kiedy będziesz miał/miała czas się spotkać" ... ta metoda prawie nigdy nie jest dobra. Wiem, sprawdzałam ;) Wyślijcie do znajomych wiadomość/zadzwońcie z konkretnym miejscem, dniem i godziną na spotkanie. Jeśli nie będzie im pasowało, to się dogadacie na inny KONKRETNY termin. Jeśli powiecie, że jesteście jeszcze przez 5 dni w PL to najprawdopodobniej ta druga osoba z którą chcecie się spotkać o tym zapomni i tak jak stało się w moim przypadku napisze do Was, kiedy będziecie już w drodze powrotnej ;) 

Miałam lot z Poznania kilka minut po godzinie 6:00 rano. Prawie w ogóle nie spałam w nocy, więc do samolotu szłam padnięta.

W Monachium usnęłam czekając na swój lot - miałam całe 5 godzin. Pod głowę podłożyłam gazetę i kiedy się obudziłam i spojrzałam w lusterko mogłam z czoła przeczytać artykuł. Nie polecam zatem podkładać gazet, bo druk odbija się na skórze ;) Na szczęście jak zwykle wyposażona w nawilżone chusteczki do twarzy mogłam zmyć druk zanim ktokolwiek mnie zobaczył :D

Nigdy nie mogę zapamiętać nazwy tej knajpy na lotnisku w Monachium, ale mają oni taki jakby ogródek ze stolikami i jest tam w miarę tanio jak na lotniskowe warunki - niecałe 9 euro i mam śniadanie w postaci pomidorowej zupki i bułek:


Nie będę przynudzać za dużo na temat lotu. Siedzenie przez 9 h nawet przy oknie jest nudne. Może jedynym ciekawym zjawiskiem było to, że samolot pozbywał się (chyba) paliwa po starcie, bo widziałam smugę cieczy wydobywającą się ze skrzydła. Słyszałam jak ktoś siedzący przede mną spytał stewarda czym jest ta smuga, ale steward powiedział tylko "Oh, that doesn't matter" ... Tak to wyglądało:


O tym dlaczego czasami samolot pozbywa się paliwa przed lądowaniem możecie poczytać tutaj: KLIK

Jeśli jesteście ciekawi samolotowego obiadu, to mój podczas tego lotu Lufthansą wyglądał tak:


Zazwyczaj w ofecie jest albo danie z mięsem (kurczak, indyk) albo bez - tutaj akurat makaron z serem w sosie śmietanowym. Ja zazwyczaj wybieram dania bezmięsne. Na kolację serwowali kiełbasę w cieście lub pizzę.


Podzielę się też z Wami kolejną rzeczą, którą zabieram ze sobą na pokład. Nie wiem czy Wy też tak macie, ale podczas lotu czuję, że wysusza mi się nie tylko skóra twarzy, ale też nos od środka, co mnie strasznie denerwuje. Jest na to rada - zabierzcie na pokład wodę morską do nosa. Do nabycia w aptekach. Jeśli czujecie tą okropną suchość w nosie to po prostu użyjcie tej wody jak kropli na katar i tyle. Pomaga ;)


Wylądowałam w Charlotte. Okazało się, że mój kolejny lot został opóźniony. Chyba mam jakieś deja vu... 

Następnego dnia z samego rana wybrałam się do szkoły ESL by obdarować moich znajomych pamiątkami z Polski. Ze względu na ograniczone miejsce w bagażu musiałam zdecydować się na coś małego - oprócz szkatułek, które pokazywałam w którymś z poprzednich postów przywiozłam monety kolekcjonerskie z wizerunkiem Jana Pawła II. Czy może być coś bardziej polskiego? :)

Edit:

Zapomniałam opisać dość istotną część mojej podróży. Może komuś przydadzą się te informacje, więc je zamieszczę. Otóż kiedy wyjeżdżałam z USA nie otrzymałam jeszcze mojej zielonej karty na 10 lat. Zamiast tego kiedy opuszczałam Stany miałam przy sobie zieloną kartę na dwa lata, która już straciła ważność, ale ponieważ wysłałam dokumenty o przedłużenie mojej Green Card na długo przed wylotem do Polski, dostałam wcześniej list od USCIS - I-797 Notice of Action na podstawie którego mogłam podróżować (opuszczać i wracać do USA) przez rok: "Your conditional resident status is extended for a period of one year. During the one-year extension you are authorized employment and travel."

Czy miałam jakieś problemy na granicy i czy musiałam się dodatkowo tłumaczyć podczas mojego powrotu do Stanów? W sumie od początku wyglądało to tak. W Polsce nie za bardzo wiedzieli z czym to się je. Kiedy odbierałam bilety na pierwszy lot i rejestrowałam bagaż przyznałam, że moja zielona karta jest już nieważna, ale mam list, który jej ważność przedłuża o rok. Babka zza biurka popatrzyła na mnie i na list z niepewnością, ale obok znalazł się facet, który miał już z tym listem doczynienia i wytłumaczył babce co i jak. Ona natomiast jeszcze zapytała czy podróżowałam już z tym listem wcześniej... Nie wiem czy jej pytanie wynikało z ciekawości czy z nieznajomości angielskiego, bo przecież w liście było wyraźnie napisane co można robić. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że nie i dodałam, że jestem pewna, że dzięki I-797 NOA wpuszczą mnie do USA. Dostałam bilety i poszłam dalej...

W Monachium pokazałam zieloną kartę i list i nie było dodatkowych pytań.

Kiedy przyleciałam do Charlotte zobaczyłam, że ludzie stojący przede mną mają problemy z wjazdem do USA. Widziałam jak oficer CBP ze zmarszczonym czołem kręci głową i patrzy na stojącą przed nim parę. Okazało się, że owa para miała nieważne już zielone karty i zdecydowali się na podróż poza USA po wysłaniu podania o 10-letnią GC, ale PRZED otrzymaniem -797 NOA (zazwyczaj pomiędzy wysłaniem podania a otrzymaniem NOA jest jakiś tydzień może ciut więcej). Nie wiem niestety jak dalej potoczyły się losy tej pary, bo przyszła moja kolej na spowiedź przed oficerem CBP. Jak zwykle pokazałam GC z listem, po czym zostałam zapytana jak długo przebywałam poza granicami USA i tyle, mogłam iść dalej ;)

Sunday, July 20, 2014

Czego brakuje mi w Polsce (czy ogólnie w Europie)?

Piszę ten post na spontanie. Znalazłam dwie nisze, które być może warto wypełnić ;)

Moje pierwsze pytanie brzmi: Gdzie się podziały polskie wyroby?

Mamy przecież cudowne bursztyny, piękne, ręcznie wypalane góralskie szkatułki, a tymczasem moje miasto i jego okolice zasypuje jakiś chiński szajs. Zadałam sobie to pytanie kiedy szukałam typowo polskich wyrobów, które mogłabym sprezentować moim znajomym ze szkoły w USA jako typowo polską pamiątkę. Wczoraj miałam okazję być po raz pierwszy od kilku lat nad Bałtykiem. Odwiedziłam Mrzeżyno i byłam bardzo miło zaskoczona jak ta mała, przytulna mieścina zmieniła się na lepsze. Przybyło chodniczków,  niektóre starsze, straszące niegdyś budynki zostały pięknie odrestaurowane, przybyło ciekawych restauracji, ale zauważyłam, że znalezienie typowo nadbałtyckiej pamiątki oprócz pocztówek graniczy z cudem. Podobny "trend" miał miejsce również w Montenegro. Kiedy szuka się wyrobu typowo lokalnego dla danego miejsca, trudno zadowolić się wyprodukowanym w Chinach talerzykiem, ze sztucznym nadrukiem i napisem "Mrzeżyno" czy "Tivat" (Montenegro). A tego typu pamiątek jest cała masa. Czyżby ostatnią nadzieją na znalezienie czegoś ręcznie wyprodukowanego w danym miejscu były nasze polskie góry? W Zakopanem np. można znaleźć mnóstwo drewnianych szkatułek, struganych figurek, lasek, wyrobów z rzemyków, skórzanych, pierdzących podczas chodzenia kierpców itp. A nad polskim morzem? Tam znajdziemy statek lub figurkę przedstawiającą marynarza czy mewę, oczywiście made in China, na której ktoś przykleił malutką tabliczkę z napisem "Kołobrzeg,""Pobierowo," "Mrzeżyno." Ewentualnie znajdziecie też koszyczki z muszlami, które w Bałtyku nie występują. Niestety znad morza wróciłam tylko z pocztówkami, magnesem na lodówkę i muszelkami, które sama uzbierałam na plaży, a miałam nadzieję kupić choć bransoletkę z bursztynów z Bałtyku. 

Niestety ponieważ w polskich górach nie miałam okazji być podczas tej wycieczki do ojczyzny, byłam zmuszona zamówić kilka lokalnych szkatułek online.

W moim miasteczku, mimo, że mamy sporo sklepów, gdzie mozna kupić drewniane szkatułki, każda którą trzymałam w rękach była... made in China. Nie wyobrażam sobie podarować komuś pamiątki z Polski, która została wyprodukowana w Chinach! That just sounds wrong! Gdzie nasze lokalne produkty?

Kawa dla kierowców?

Podczas tegorocznego pobytu w Polsce i innych krajach europejskich dużo jeździliśmy autkiem, a jak wiadomo po dłuższej jeździe człowiek zaczyna mieć zachcianki. Mnie najbardziej brakowało kawy, moim rodzicom z resztą też. Tylko żeby taką kawę dostać, musieliśmy zatrzymać się albo na stacji benzynowej albo w przydrożnej restauracji i dostawało się kawę albo w papierowym kubku bez dekielka, albo po prostu w filiżance i trzeba było tę kawę wypić na miejscu. Czasem nie chciało mi się wysiadać specjalnie z auta, po to tylko żeby napić się kawy, bo np. podczas naszych wieczornych postojów na zewnątrz było zimnawo. Marzyłam wtedy o przydrożnych coffee shopach jak Starbucks (tak, wiem, że one w Polsce są, ale nie ma ich tak wiele jak w USA) czy Dunkin' Donuts. Marzyłam też o tzw. "drive thru," gdzie nie trzeba wychodzić z auta, bo kawę podają ci z okienka, do którego podjeżdżasz. Ale najbardziej brakowało mi kubków z dekielkiem, które można zabrać ze sobą do auta i z których można popijać kawę w czasie jazdy bez obawy, że zaplamimy swoje ciuchy czy tapicerkę. Oj jak tego brakowało! Już nie wymagam drive thru, ale żeby możnabyło kupić kawę na wynos! ;)

Monday, July 7, 2014

Trampki w Biznes Klasie czyli Podróż USA - Polska - Montenegro

Był prawie 38 stopniowy upał, kiedy weszłam na lotnisko w Fayetteville, NC. Szybko jednak po przejściu przez oszklone, atomatycznie otwierające się drzwi poczułam nieprzyjemne zimno, które niemal natychmiast wywołało reakcję na moim ciele w postaci gęsiej skórki. Nadałam bagaż główny, odebrałam bilety i przeszłam przez security. Czuję, że tutaj klimatyzacja rozkręcona jest na maksa. Mieszkam w Stanach już zbyt długo, żeby się na taka ewentualność nie przygotować. Gdybym została w szortach i bluzce z krótkim rękawkiem w których przyjechałam na lotnisko, pewnie do Polski przywiozłabym jakąś grypę. Pospiesznie wyciągnęłam ciepłą bluzę i spodnie dresowe z podręcznej torby i ubrałam je na siebie. Jest cieplej, ale nie idealnie, jeszcze trochę sie trzęsę. Zostały mi jakieś 2 godziny do odlotu mojego turbośmigłowca, którego żartobliwie nazywam latającym klimatyzatorem, więc postanowiłam trochę pochodzić po lotnisku. Czuję, że obcierają mnie moje nowe Converse'y, ale nie dbam o to. Mam ochotę coś przekąsić, ale niestety na tym lotnisku jedyne miejsce z czymś co przypomina żarcie, bo jedzeniem tego nie nazwę, są automaty. Wiedziałam już gdzie się kierować, bo nie byłam na tym lotnisku pierwszy raz. Widzę, że przy automacie stoi mężczyzna, na oko jakieś 45-50 lat. "Zamierza coś kupić, czy po prostu tak sobie tam stoi?" zastanawiam się... Po chwili facet zorientował się, że czekam na swoją kolej do automatu. "Przepraszam, nie chciałem blokować dojścia, chciałem tylko postać przy klimatyzacji. Tutaj jest tak gorąco, a ja jestem z Alaski" - tłumaczy się pośpiesznie nieznajomy. "Tak, jest gorąco, ale nie tutaj tylko na dworze" - odpowiadam. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie, zmierzył mnie spojrzeniem od góry do dołu, więc zapewne zauważył, że opatulona jestem po sam nos. "Where are you from?" - zapytał. "Poland. Actually, I am flaying to Poland today. I'm going to visit my family that I haven't seen for over a year" - odpowiadam. "I'm sure they all worry about you" - zgaduje Alaskanin. "I don't know about that... They should know my husband takes care of me"- odpowiadam. "They miss you so much, I guess" - ponownie zgaduje nieznajomy. "Yeah, and I miss them too" - przyznaję i wyciągam z automatu cos na kształt pączka. "Hope you have a wonderful day" - żegnam się z Alaskaninem. "Thank you! Have a safe flight!" - odpowiada. Wracam do swojej bramki.

Lot do Charlotte minął spokojnie, choć miałam obawy, że tak jak w zeszłym roku zacznie rzucać turbośmiegłowcem, a ten zatrzeszczy w rytm podskoków na powietrznych wybojach i przyprawi mnie o zimne poty i szybsze bicie serca. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Wychodząc z samolotu znów poczułam jak piją mnie buty i to do takiego stopnia, że byłam zmuszona iść kalekim chodem. Ruchome chodniczki na lotnisku trochę ułatwiły mi życie. Kiedy natknęłam się na pierwszy sklep w strefie bezcłowej od razu weszłam zapytać o plastry. Przykleiłam je na każdym otarciu na stopach i przez chwilę miałam wrażenie, że mogę iść. Niestety plastry zaczęły się zsuwać i znów czułam pieczenie przy każdym kroku. Pewnie zastanawiacie się dlaczego zdecydowałam się wybrać w tak długą podróż w nowych trampkach... Miałam zabrać ze sobą trzy pary butów - sandały, balerinki i trampki. Najlżejsze wrzuciłam do bagażu, który i tak już pękał w szwach, a jego waga zbliżała się niebezpiecznie do limitu, więc pomyślałam: "A co mi tam, to tylko 16 h w podróży, a trampki i tak zdejmę w samolocie do Europy" ;) Cała ja...


Oczekując na samolot do Monachium jak zwykle strasznie zgłodniałam. Wybrałam się do sklepu z ponoć zdrową żywnością, wybrałam dwie kanapki z kurczakiem i warzywami oraz wodę w butelce o kształcie lodowca i zapłaciłam $22 (trochę mi ochy wyszły na wierzch przy tej cenie, no ale to jest lotnisko, tutaj zostaniesz obdarty ze skóry ;)).

W samolocie do Monachium (leciałam Lufthansą) trochę rozczarowało mnie miejsce w którym miałam siedzieć... Znajdowało się ono w tej części samolotu, gdzie ściana dzieli biznes klasę z klasą ekonomiczną. Plus, że nie było przede mną pasażera, bo przynajmniej mogłam spać spokojnie z głową na kolanach bez obaw, że mnie ktoś w nią huknie kiedy bez ostrzeżenia postanowi rozłożyć fotel do pozycji pół-leżącej. Minus natomiast był taki, że nie było absolutnie miejsca na to abym mogła rozprostować nogi. Musiałam poradzić sobie w inny sposób i kiedy stewardessy zgasiły światło po obiedzie rozprostowałam nogi ładując swoje trampki w alejkę klasy biznesowej. Tam też je zsunęłam i mogłam tak "leżeć" w poprzek aż do pory śniadaniowej ;)

Acha, na obiad podano do wyboru danie mięsne - ziemniaki z kurczakiem lub wegetariański makaron w kremowym sosie z suszonymi pomidorami. Wybrałam to drugie. Do tego dostaliśmy też serki, bułkę, masełko, kawałek ciasta, herbatnik i oczywiście napój do wyboru. Na śniadanie była muffinka i granola bar (taki batonik z posklejanych nasionek, owsianki i orzeszków).

Ten lot równiez odbył się nadzwyczaj spokojnie. Każdy mój poprzedni rejs przez ocean fundował atrakcje w postaci turbulencji na środku Atlantyku, a ten... ech nudy ;) Widzicie jakie to dziwne... Kiedy myślę o turbulencjach w małych samolotach, to mam zimne poty, ale w tych dużych boeingach, airbusach już mi nie przeszkadzają.

Wylądowaliśmy w Monachium. Buty zdarły mi skórę, czułam to, ale szłam uparcie przed siebie nie zwracając uwagi na ból. Dochodzę do ostatniej bramki podczas tej podróży. Słyszę znajomy język polski, staję przy barierkach i dysząc pod ciężarem bagażu podręcznego wybieram numer do taty by poinformować domowników gdzie jestem. Kilka minut później jechałam już autobusem do samolotu. Ostatni rejs, mimo, że odbywa się samolotem małych rozmiarów odbieram już lajtowo. Jestem zbyt zmęczona, żeby martwić się o turbulencje lub to czy podwozie wyjdzie czy nie ;)


Wylądowaliśmy w Poznaniu. Stanęłam przy taśmie by odebrać swój bagaż główny i tym razem miałam przeczucie, że jednak go nie zgubili. Byłaby trochę kicha, gdyby tak się stało, bo tego samego dnia planowałam zapakować się w samochód z rodzicami i pojechać z nimi do Czarnogóry / Montenegro. Byłam przygotowana na tę ewentualność i maskę i fajkę do snurkowania zapakowałam w bagaż podręczny. Płetwy do pływania zamówiłam przez internet i zostały one dostarczone do mojego domu w Polsce. Wzięłam też trochę bielizny, kilka bluzek i szortów do podręcznej torby. Nie chciałam czekać z wyjazdem aż do dnia w którym znaleźliby mój bagaż, nawet jeśli miałoby to miejsce już dnia następnego. Na szczęście po kilkunastu minutach zobaczyłam znajomo wyglądającą walizkę - to moja! :)

Jak zwykle moja mama wita mnie ze łzami w oczach a tato z szerokim uśmiechem ;) Pakujemy się w samochód i jedziemy do domu. Zdążyłam się wykąpać, przebrać i zjeść obiad. Tego samego dnia czekała mnie kolejna podróż tym razem prawie 24-godzinna. Jedziemy do ukochanego kraju mojego taty - Montenegro. Połowę drogi przespałam i wydawało mi się, że podróż mija nam szybko i tak tez było dopóki jechaliśmy przez Polskę, Czechy, Austrię i Słowenię. Wjeżdżając do Chorwacji miałam nadzieję, że mamy już 70% trasy za sobą, ale nie. Podróż przez Chorwację i później Bośnię, znów Chorwację i Montenegro trwała niemal tyle samo co pokonanie poprzednich państw. Ale w końcu jesteśmy na miejscu. Witaj Tivacie!



Friday, May 23, 2014

Problemy w szkole ESL...

Na początku tego tygodnia postanowiłam pojawić się na zajęciach ESL. Podczas semestru wiosennego na studiach byłam w szkole ESL tylko raz i to na bardzo krótko. Póżniej nie miałam już czasu ani siły, żeby wszystko ogarnąć. Teraz jednak bardzo cieszę się, że w przerwie pomiędzy semestrami mogę wbić do szkoły by odwiedzić starych znajomych i poznać kogoś nowego.

Przyszłam do szkoły ESL w poniedziałek. Weszłam do klasy bez wcześniejszego uprzedzenia, więc nikt nie spodziewał się, że w ogóle zamierzam wrócić. Nauczycielka jednak widząc mnie w drzwiach od razu wstała zza biurka i podeszła, żeby mnie uściskać. Wiedziała, że wróciłam by jej pomóc i z nadzieją w głosie spytała czy zostaję na dłużej. Zostanę aż do mojego wyjazdu do Europy, a póżniej wrócę jeszcze zanim zacznie się semestr jesienny na studiach.

Jakie zmiany w klasie? Dość spore! Właściwie to klasa zamieniła się w Amerykę Łacińską. Mamy 4 uczniów z Meksyku, kolejnych 3 z Puerto Rico, 1 uczennicę z Peru i 1 z Kolumbii. Są jeszcze 3 Koreanki i oprócz mnie jedna Polka! :) Na przerwach i w porze lunchu nie słychać więc innego języka niż español. Zauważyłam też coś dziwnego - Koreanki ze sobą nie rozmawiają. Na początku pomyślałam, że może to przez to, że siedzą w różnych miejscach i są na różnym poziomie z językiem, ale okazuje się, że to jest tylko część prawdy.

Pamiętacie, kiedy pisałam Wam o Koreance o imieniu K., z którą miałam problem? Na początku nie była do mnie przyjaźnie nastawiona i nie podobało jej się, że jestem... hmm... liderem (?) w grupie. Przypuszczam, że nie podobało się jej też to, że jestem od niej o wiele młodsza i na dodatek to ja wydawałam polecenia kiedy pracowaliśmy w grupach. Ale po jakimś czasie to się zmieniło i przestała się obrażać, kiedy mówiłam jej, że jakieś zadanie wykonała źle i próbowałam ponownie wytłumaczyć reguły. Okazało się, że kiedy w lutym odeszłam ze szkoły ESL żeby skupić się na studiach, Koreanka znów zaczęła robić kwas w grupie. Uwierzcie lub nie, ale zaczęła wydzwaniać do szefów naszej nauczycielki, oraz do dyrektora i skarżyć się, że ona marnuje czas na zajęciach ESL, bo zamiast "wiecznie tłuc gramatykę," to nauczycielka poświęca czas tym, którzy są na początkującym poziomie i uczy ich alfabetu, żeby umieli m.in. przeliterować swoje imię i nazwisko (a tutaj w USA ciągle się o to prosi szczególnie w rozmowach telefonicznych z bankiem, lekarzem itp.). Koreanka ma problem z pogodzeniem się z faktem, że ta klasa ESL jest złożona z ludzi na różnym poziomie, a klasy z podziałami na poziom są dostępne jedynie na głównym kampusie (i nie wiem dlaczego się nie przeniosła tam, skoro uważa się za taką advanced ;)). Skarżyła się też na to, że ludzie z Ameryki Łacińskiej rozmawiają między sobą po hiszpańsku i że na pewno mówią o niej jakieś złe rzeczy, co jest totalną bzdurą, bo nikt się ową Koreanką tak nie fascynuje, żeby o niej wiecznie gadać. 

We wtorek Koreanka strzeliła focha podczas przerwy śniadaniowej, spakowała się i wyszła, a następnie zadzwoniła do dyrektora ze skargą, że sytuacja w klasie była nie do zniesienia, gdyż nikt się do niej od rana nie odezwał. LOL. A to też bzdura, bo kiedy weszłam do klasy, to się z nią przywitałam i nawet zamieniłyśmy kilka słów i zrobiłam to z uśmiechem na twarzy jak zawsze. Poza tym zazwyczaj przez pierwsze dwie godziny praktycznie nikt nie rozmawia, bo pierwsza godzina to tzw. self-study, gdzie każdy pracuje nad swoimi ćwiczeniami i wtedy jest taka cisza, że można kreta pod ziemią usłyszeć, a druga godzina zajęć to powtarzanie słownictwa z naczycielką itp., więc do przerwy śnaidaniowej nikt zazwyczaj nie zamienia ze sobą zdania. 

Ja na Koreankę mam totalnie... wyjechane. Latynosi też się nia jakoś nie przejmują i zazwyczaj śmieją się z tych jej fochów. Natomiast zdaję sobie sprawę z tego, że są w grupie ludzie których uwagi Koreanki mogą dotknąć. Nawet nauczycielka mówi, że Koreanka jest jedyną osobą, która trzy razy już wypisywała się z zajęć i trzy razy wracała na zajęcia, bo za każdym razem nie mogła się dogadać z kimś z grupy. W sumie nikt nie może zabronić jej chodzenia na zajęcia, a dyrektor szkoły boi się, że ta wściekła baba z Koreii jest zdolna do tego by pozwać całą szkołę. 

W środę dyrektor przyszedł do nas na zajęcia aby zobaczyć jak Koreanka pracuje z grupą, ale sama zainteresowana nie raczyła się pojawić. Dyrektor czekał na nią całą godzinę i w końcu poszedł ostrzegając, że przyjdzie nastepnego dnia. Po wyjściu dyrektora zaczęliśmy zastanawiać się co właściwie moglibyśmy mu powiedzieć o Koreance. Każdy miał swój pogląd na sytuację. Latynoski twierdziły, że może Koreanka nie lubi ludzi z Ameryki Łacińskiej, ale prawda jest taka, że ona chyba nikogo nie lubi. Przed Latynosami były Rosjanki, a po Rosjankach Polki ;) Z każdym miała jakiś problem, a zwłaszcza wtedy, kiedy osoba młodsza znała angielski lepiej niż ona i próbowała jej (Koreance) pomóc.

Dzisiaj (czwartek) przyszedł dyrektor i przyszła też Koreanka. Mieliśmy więc nadzieję na konfrontacje i wymianę zdań na temat zaistniałej, toksycznej sytuacji, ale nie... Dyrektor zrobił prezentację na temat "hot wash" czyli rozwiązywaniu problemów po zaistniałej (jakiejś) sytuacji. Odniósł się do tego zupełnie bezosobowo, zadawał ogólne pytania na temat tego co nas rozprasza w klasie (telefony, rozmowy itp.), jak rozwiązywać problemy (poprzez komunikowanie się) i to by było na tyle. Po prezentacji wyszedł, a Koreanka zerwała się z miejsca i poleciała za nim jak burza (zapewne z kolejnymi skargami)... Nasza nauczycielka została na czas prezentacji wyproszona, a po jej powrocie powiedzieliśmy, że ten bezosobowy slideshow nic nie zmienił, bo 'drażliwy temat' nie został w ogóle poruszony. 

I co teraz? Godzić się na tę sytuację i ignorować Koreankę czy może schować polityczną poprawność między bajki i powiedzieć, że ma spier.....? ;) Lubię klarowne sytuacje. Prawda jest taka, że Koreanka sama zaczęła na siłę szukać problemów, bo pewnie nie ma nic lepszego do roboty i nikt jej w grupie nie trawi. Myślę, że mam prawo też twierdzić, że ma jakiś kompleks wyższości. Uważa, że skoro jest starsza to należy jej się szacunek. Oprócz mnie były też inne osoby, które starały się Koreance pomóc w angielskim i owszem były to osoby dużo młodsze i na wyższym poziomie znajomości języka. Z tego co słyszałam, Koreanka każdy wytknięty błąd traktowała jako atak na jej osobę, a nie próbę pomocy. Przez to m.in. bardzo ciężko się z nią pracowało (także mnie). 

Zupełnie inaczej natomiast pracuje mi się z Latynosami. To są tak kochani ludzie, że aż trudno uwierzyć jakie stereotypy można o nich usłyszeć. Zawsze chętnie im pomagam, kiedy maja problem z jakimś zadaniem, a oni nie boją się pytać. Mówią otwarcie, że czegoś nie rozumieją i potrzebują pomocy, a kiedy wyjaśnię im jakieś zadanie i zrobią kilka kolejnych przykładów dobrze, widać jak bardzo są z tego powodu szczęśliwi. Po zajęciach zawsze dziękują mi za pomoc i chwalą mnie przed nauczycielką, że tak dobrze im się ze mna pracuje. Kiedyś nawet jedna z Latynosek stwierdziła, że Bóg przysłał mnie do nich, żebym mogła im pomóc, a inna powiedziała, że chciałaby być taka jak ja, uwierzycie? Chyba nigdy przedtem nie usłyszałam o sobie tylu dobrych słów. Nie wspomnę już o tym, że teraz na dodatek oni pomagają mi przyswajać hiszpański i robią to z ogromnym zaangażowaniem, a kiedy mówię do nich w tym języku zawsze uśmiechają się i chwalą mówiąc "Very good, very good, you have no accent!" (choć i tak wiem, że przesadzają, ale oto jacy są kochani :)).

No to zostaję w klasie ESL znów na trochę dłużej :)

Friday, May 16, 2014

Koniec semestru wiosennego!

Jestem z siebie dumna! Znów udało mi się zaliczyć wszystkie przedmioty w semestrze na A. Siedzenie po nocach nad książkami, esejami, projektami się opłaciło, a teraz przyszedł czas na odpoczynek, bo w semestrze lenim nie zamierzam wybierać żadnych przedmiotów, gdyż kolidowałoby to z moim wyjazdem do Europy! Siedzę teraz i myślę na jakie przedmioty się zapisać w semestrze jesienno-zimowym i co chwilę  zaglądam na stronę www.ratemyprofessors.com by sprawdzić opinie o danym wykładowcy. Nie ukrywam, że te opinie mają znaczenie i wpływ na to jakie przedmioty wybieram i z kim. Oczywiście przedmioty zgodne z moimi zainteresowaniami idą przodem, a dopiero później sprawdzam z jakim nauczycielem mogę spędzić ten semestr najprzyjemniej. Zykle odrzucam tzw. profesorków z kompleksem, czyli takich, którzy lubią poniżać studentów i mówić o sobie jako o drugim po Bogu. Nazywam ich profesorkami z kompleksem, bo tak właśnie odbieram ludzi próbujących umniejszać innym - mają kompleks, więc próbują go nadrobić wpychając innych w kompleksy. Unikam też profesorków, których określono jako rude, spiteful oraz unfair graders, czyli grubiańskich złośliwców i tych, którzy niesprawiedliwie oceniają prace. Nie mam za to nic przeciwko temu, jeśli profesor zadaje dużo prac pisemnych czy czytania, bo o ile naszą pracę ocenia fair, a nie według własnego "widzimisię" to nawet natłok czytania czy pisania mnie nie przeraża. Szukam też takich wykładowców którzy przede wszystkim UCZĄ, a nie OCZEKUJĄ, że studenci już wszystko umieją przychodząc na zajęcia.

W pierwszej połowie semestru wiosennego miałam przyjemność uczestniczyć w bardzo produktywnych zajęciach zwanych Image Editing (czyli Photoshop CS6 w akcji!) oraz Marine Biology. W drugiej połowie semestru wzięłam Digital Media and Society oraz History of the United States.

Digital Media and Society trochę mnie wynudził... może dlatego, że temat jak technologia wpływa na ludzi i jakie zmiany zachodzą w społeczeństwie trochę się już przejadł, a wałkujemy to dzień w dzień. Mieliśmu kilka interesujących dyskusji, wiele się nauczyłam, ale nie było to nic fascynującego. Rozmowy toczyły się np. na temat tego jak wyglądał świat technologii 20 lat temu i jak to się zmieniało aż do dziś. Było też coś o ludziach, którzy mają telefony przyspawane do rąk i wydają się być całkowicie zatraceni w swoich małych ekranikach bez względu na to czy są gdzieś sami czy z kimś... Tutaj przypomniała mi się scenka z jednej z moich pierwszych randek z moim mężem ;) Poszliśmy do restauracji serwującej sushi, usiedliśmy w takim miejscu, z którego mogliśmy obserwować dwójkę (dziewczynę i chłopaka) Azjatów. Para siedziała naprzeciw siebie, jedli sushi, ale nie spuszczali wzroku ze swoich IPhonów. Nie patrzyli na siebie nawet kiedy ze sobą rozmawiali. Oni pewnie czuli się dobrze z obecną sytuacją, ale we mnie ten widok wywołał smutek. No, ale wróćmy do zajęć. Miałam okazję poznać tam co to są Infographics, do czego służą, a nawet wykreować swój własny Infograph ;) Był też poruszany temat Google Analytics i jak to narzędzie wykorzystywane jest w e-commerce na korzyść przedsiębiorców ;) A co do materiałów do nauki, to plus był taki, że nie musieliśmy kupować żadnych książek, tylko dostaliśmy dostęp (odpłatny, ale kilka dolarów jedynie) do internetowej biblioteki Harvardu i tam korzystaliśmy z co niektórych artykułów.

History of the United States było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Poniekąd spodziewałam się, że powtórzą się tematy z poprzedniej szkoły w PL, gdzie też miałam History of the United States, ale nie zupełnie. Tutaj historia to było coś zupełnie innego. Żadnego tłuczenia suchych faktów, że oto Ameryka została odkryta, ludność natywna nazwana Indianami, bo Kolumb miał zawiechę i nie wiedział gdzie dopłynął, a bardziej rozpatrywanie ważnych wydarzeń w kontekście poszukiwania i odnajdywania wolności w Ameryce. Ten przedmiot otworzył mi oczy na to, że wolność dla każdego człowieka oznacza zupełnie coś innego i niekiedy pojęcie wolności dla niektórych z nas ściśle wiąże się z odbieraniem wolności innej osobie. Tak naprawdę wolności w USA nie szukali tylko Purytanie i niewolnicy, ale też białe, zamożne kobiety. Książka z której korzystaliśmy to "Give Me Liberty" by Eric Foner.

To by było na tyle z drugiej części semestru wiosennego, ale przerwę od szkoły planuję spędzić bardzo produktywnie i również się uczyć, tylko innych rzeczy, a czego to być może dowiecie się po moim powrocie z Polski :)

Friday, May 2, 2014

Gówniana sprawa.

Nie czytajcie przy jedzeniu ;)

Osiedle na którym mieszkam jest piękne i czyste. Co prawda z jednej strony, za kolczastym płotem mamy dość slumsowo wyglądające domki, ale za to z drugiej jest cudowny park i staw. W naszym ogrodzonym azylu panuje ład i porządek, sąsiedzi nie bywają upierdliwi, mało kto puszcza głośną rąbankę z samochodu, nie słychać darcia japy w środku nocy, nikt nie niszczy zieleni, nie szwęda się po trawnikach, nie wyrzuca śmieci byle gdzie, bo wie, że od tego są eleganckie, zielone, nie psujące widoków kosze na śmieci. Wszyscy płacimy ciężko zarobione pieniądze na to, by nasza ogrodzona oaza spokoju i czystości pozostała w swoim dotychczasowym stanie. Co kilka tygodni przychodzą panowie sprzątający, którzy urządzeniem na wzór odkurzacza czyszczą chodniczki, parkingi i klatki schodowe. Co roku na wiosnę sadzi się nowe drzewka, kwiatki i inne zielone krzaczki, których nazw nie potrafię wymienić, aby zachęcić szukającą schronienia ludność do osiedlenia się właśnie tutaj za rozsądną opłatą. Niestety ten sielski obrazek pełen ładu i spokoju postanowiły zepsuć nam świnie. Tak, świnie, bo inaczej się ich nazwać nie da, choć teraz zastanawiam się czy czasem nie obrażam świnek - zwierzątek, a to tych świnek nic nie mam. Co gorsza świnie wprowadziły się do naszej części budynku i choć nie miałam jeszcze okazji minąć się z nimi na klatce schodowej, to wiem, że są, bo wyraźnie zaznaczają swoją obecność.

Pewnego pięknego, słonecznego dnia wyszłam na klatkę schodową, która nie przypomina typowej klatki schodowej jaką znamy w Polsce, a bardziej drewniany taras. Nawet nie zdążyłam pomyśleć o tym jaki cudowny i ciepły mamy dziś dzień kiedy moim oczom ukazało się ... gówno. Co gorsza, owe gówno zostało jakby specjalnie umiejscowione na mojej wycieraczce! Widok ten obrzydził mnie jak żaden inny, choć kupę swojego pupila sprzątam codziennie i powinnam się do tego widoku przyzwyczaić. Pomyślałam jednak, że był to po prostu wypadek jednorazowy. Być może właściciel nie zauważył, że jego pies wali kupę na moją wycieraczkę, być może to nawet nie był, jak przypuszczałam, pies. Kto wie... Postanowiłam zignorować ten jakże obrzydliwy incydent i po prostu udałam sie do sklepu po nową wycieraczkę, a starą wyrzuciłam, bo według mnie nie było już czego ratować.

Kilka dni później, umordowana wracałam do domu z zakupów. Wchodzę sobie po schodach, niosąc ciężkie siaty i jak to mam w zwyczaju patrzę pod nogi, żeby na tych schodach kozła nie wywinąć, kiedy moim oczom ukazało się ... kolejne gówno. A właściwie to gówno było na kilku schodkach. Co gorsza zmierzając w stronę swojego mieszkania zauważyłam, że tym razem inny sąsiad został oto właścicielem gówna na swojej wycieraczce.

Trzy dni temu poraz kolejny gówno zagościło na parterze naszej uroczej klatki schodowej. Chyba miarka się przebrała, gdyż tego samego dnia wszyscy mieszkańcy dostali maila od biura (apartment rental office) aby anonimowo informować o przypadkach niesprzątania kup po swoich pupilach. Przypadek? Nie sądzę. W mailu była mowa także o karze pieniężnej w wysokości $25. Chyba któryś sąsiad się, że tak powiem, wk*****. W sumie wk******* się i ja. Zdarzają się różne wypadki i jestem w stanie wiele wybaczyć, ale tego gówna było już za dużo i nie sądzę aby te gówniane tradycje miały zakończyć się od tak, bo właściciel nagle nauczy się sprzątać po swoim pupilu.

Jak już wspomniałam, nie miałam okazji widzieć się osoboście ze świniami-sąsiadami, ale co jakiś czas słyszę dochodzące z klatki schodowej psie szczekanie. Dodam, że oni jedyni mają w naszej klatce psa. Nie jestem typem donosiciela, ale tym razem pokusiłam sie o udokumentowanie dowodów aparatem w telefonie i napisanie stosownego maila do biura wskazując podejrzanego. Mam nadzieję, że gówniana sprawa zostanie wkrótce rozwiązana obiecaną grzywną i wróci ład i porządek do naszego osiedla.

Saturday, April 12, 2014

Studia w USA - Juz prawie końcówka semestru wiosennego

Witajcie po dłuższej przerwie!

Studia pochłaniają mnie bezgranicznie, a poza nimi mam przecież jeszcze swoje życie na które też muszę znaleźć czas i tak oto blog trochę poszedł w odstawkę, gdyż albo nie miałam czasu albo weny na to, żeby cokolwiek napisać. Nie chciałabym pisać postów na siłę, bo albo byłyby one mało treściwe, albo niedopracowane, więc wolę poczekać.

Do końca semestru wiosennego zostało już tylko 5 tygodni! Trzy tygodnie temu skończyłam zajęcia z Image Editing - Photoshop CS6 oraz Marine Biology. Jeśli chodzi o Photoshopa, to na pewno planuję się dokształcać w tej dziedzinie, gdyż po zapoznaniu się z podstawami mam ochotę dalej pracować nad swoją kreatywnością w tym programie. Na zajęciach mieliśmy okazję korzystać z książki Adobe Photoshop CS6 - Classroom in a Book: The Official Training Workbook from Adobe Systems, gdzie krok po kroku mogliśmy nabywac nowych umiejętności np. retouching, adjusting colors, replacing colors, using Sponge tool, Healing Brush tool, Clone Stamp tool, applying a content-aware patch, using Quick Selection tool, using the Layers Panel, adding an adjustment layer, applying advanced color correction, creating masks and channels, vector drawing techniques, applying filters, editing videos, using mixer brush, preparing files for the Web, a to tylko mały procent tego, czego musieliśmy się nauczyć. Poza tym korzystaliśmy też z My Graphics Lab czyli filmików, które także krok po kroku pokazywały jak np. usunąć niedoskonałości z twarzy czy jak przenieść wycinek z jednego obrazka na drugi i jak za pomocą różnych narzędzi sprawić, aby nie wyglądało to jak amatorska robota ;) Do filmików mieliśmy dostęp po zarejestrowaniu się na stronie Pearson My Lab Mastering (aby móc korzystać z tutoriali, trzeba uiścić wpłatę) http://www.pearsonmylabandmastering.com/northamerica/ Co tydzień nasz profesor sprawdzał czy przećwiczyliśmy zadane nam działy z książki i filmiki z My Graphics Lab poprzez rozmaite projekty, ale one też nie pokrywały jedynie wiedzy książkowej, musieliśmy wyjśc poza to i szukać rozwiązań w internecie. Następnie nasze prace oceniał nie tylko profesor, ale też reszta studentów z grupy. Ja miałam okazję ocenić prace innych, a i sama dostawałam cenny feedback od mojej grupy. Na szczęście udało mi się spełniać oczekiwania profesora i na koniec z Image Editing dostałam A! Yay!

Acha, zapomniałam dodać, że zajęcia z Photoshopa zaczęły się napisaniem case study w którym mieliśmy zawrzeć jakiś incydent w którym prawa autorskie zostały pogwałcone i interpretując copyright laws napisać co należałoby zrobić w przypadku gdy chcemy użyć cudzego zdjęcia w jakichkolwiek celach, czego nie wolno robić, kiedy użycie cudzych materiałów bez pozwolenia jest ok itp.

Jeśli chodzi zaś o Marine Biology, to przyznam, że był to przedmiot niesamowicie ciekawy. Nie jestem w stanie ująć w kilku zdaniach jak bardzo przydatne były zajęcia z tego przedmiotu i ile się nauczyłam i jak zmieniło to mój światopogląd dlatego chciałabym przedstawić Wam spis bardzo ogólnikowych zagadnień, które musieliśmy opanować:


Part One: Principles of Marine Science

Chapter 1 The Science of Marine Biology
Chapter 2 The Sea Floor
Chapter 3 Chemical and Physical Features of Seawater and the World Ocean

Part Two: Life in the Marine Environment

Chapter 4 Some Basics of Biology
Chapter 5 Microbial World
Chapter 6 Multicellular Primary Producers: Seaweeds and Plants
Chapter 7 Marine Animals without a Backbone
Chapter 8 Marine Fishes
Chapter 9 Marine Reptiles, Birds, and Mammals

Part Three: Structure and Function of Marine Ecosystems

Chapter 10 An Introduction to Ecology
Chapter 11 Between the Tides
Chapter 12 Estuaries: Where Rivers Meet the Sea
Chapter 13 Life on the Continental Shelf
Chapter 14 Coral Reefs
Chapter 15 Life Near the Surface
Chapter 16 The Ocean Depths

Part Four: Humans and the Sea

Chapter 17 Resources from the Sea
Chapter 18 The Impact of Humans on the Marine Environment
Chapter 19 The Oceans and Human Affairs
Może w którejś z przyszłych notek tutaj na blogu opiszę kilka poruszających faktów, o których dowiedziałam się dzieki temu przedmiotowi i które do teraz we mnie siedzą. Jak być może się domyślacie chodzi o Chapter 18 czyli jak negatywny wpływ mamy na życie w oceanach.

Przedmiot był na tyle fascynujący, że nie mogłam pozwolić, aby moja ocenia zeszła poniżej A :) Egzamin końcowy był naprawdę przeokrutny, ale udało się! :)

Teraz została mi jeszcze Historia Stanów Zjednoczonych od czasów kolonialnej Ameryki aż do wojny secesyjnej. Póki co siedzę w tematach tzw. "drugiej wojny o niepodległość" z 1812 roku. Czwartym przedmiotem, który wybrałam w tym semestrze jest Digital Media and Society - przedmiot średnio interesujący przyajmniej dla mnie. Jest to tylko takie czytanie i rozmawianie o tym jak postępy w technologii zmieniły nasze życie, relacje z bliskimi, jak nawiązujemy kontakty, jak inaczej randkujemy, jak wygląda użycie technologii w biznesie itp. Dzielimy się swoimi doświadczeniami, robimy projekty, ale nie jest to nic tak fascynującego jak życie w oceanach ;) Za 5 tygodni koniec semestru, więc powiem coś więcej jak poszło :)

W tym semestrze jeszcze nie wybrałam matematyki tak jak planowałam, jakoś nie mogę się przemóc i póki co odstawiam to na moment kiedy poczuję się lepiej przygotowana do wstępnego testu diagnostycznego. Teraz korzystam z książki  przygotowującej do owego testu i muszę jeszcze trochę popracować ;)

P.S. Wielu z Was jest zaniepokojonych moją dłuższą nieobecnością (niestety utrzymanie dobrej średniej kosztuje mnie dłuższą rozłąkę z blogiem) o czym dajecie mi znać w mailach więc zastanawiałam się nad sposoben utrzymywania z Wami częstszego kontaku poza blogiem, bo jednak wolałabym żeby notki tutaj nie były pisane na siłę ;) Co mówicie na Instagram? Tam będę mogła wrzucać jakieś pojedyncze wiadomości nawet siedząc w poczekalni u lekarza czy stojąc w kolejce do kasy, więc myślałam, że może w taki sposób będziecie ze mną bardziej na bieżąco. Co myślicie? Facebooka dla bloga bym nie chciała, bo jak dla mnie jest za bardzo chaotyczny...

Monday, March 10, 2014

Trzeci i ostatni dzień w New York City!

Tak, wiem, była mała przerwa na łączach, ale musicie mi wybaczyć - walczę o utrzymanie mojej średniej na studiach :D Póki co idzie mi dobrze, ale odpukać, mam nadzieję, że nie zawalę z niczym sprawy ;) Dzisiejszy dzień postanowiłam poświęcić na blogowanie. Wybaczcie mi tylko to, że komentarz będzie tym razem ubogi, ale muszę się zmieścić pomiędzy esejem, a gotowaniem obiadu ;) Czasu mało, ale jestem Wam winna posta za Waszą cierpliwość! :)

Przyszedł czas na opisanie trzeciego i zarazem ostatniego dnia w NYC. No niestety, moje wyjazdy do NYC są krótkie, ale w miarę możliwości intensywne. Zawsze mam sporo rzeczy zaplanowane, ale nie wszystko wypala, więc zdarza się jeść w pośpiechu i przebiegać przez ulicę ;) 

16 stycznia

Na ostatni dzień zaplanowaliśmy więc Top of the Rock. Pogoda co prawda nie zachęcała do wychodzenia z hotelu, bo temperatura od poprzedniego dnia spadła i ledwie udawało mi się utrzymać aparat w skostniałych dłoniach. 

Kilka ujęć z drogi:

W tym momencie przechodziliśmy przez jezdnię pomiędzy taksówkami ;)
GE Building

Nawet nie widziałam kto występował w tym programie, ale przy oknie zjawiła się grupga fotografów, którzy za wszelką cenę próbowali coś utrwalić ;)

NBC

GE Building

Pokrążyliśmy dookoła GE Building i w końcu weszliśmy do środka. Pogoda nie zapowiadała klarownego widoku, ale co tam... wchodzimy!


Wybraliśmy bilety ROCK MoMA czyli wejściówkę na taras Top of the Rock oraz do Museum of Modern Art.

Widok na Empire State Building oraz górujący nad dolnym Manhattanem Freedom Tower


Kolejny raz widzicie mnie w tym samym płaszczu, ale muszę przyznać, że jest niezniszczalny. Co więcej, zbieram dzięki niemu sporo komplementów ;)


Podziwianie widoków przy tej pogodzie strasznie nas wyziębiło, zatem pierwsze co zrobiliśmy po zejściu w podziemia, to odwiedzenie pierwszego lepszego baru, gdzie serwowano zupy. Moja była krabowa:


Teraz czas na Museum of Modern Art:


Patrząc na ten krótki film już się wystraszyłam, że pokazują nieżywego kotka (wszystkie można się teraz spodziewać po ... sztuce), ale na szczęście po kilku sekundach zaczął się ruszać. Uff...

Nie, to nie jest do jedzenia, choć wygląda jak kanapki m.in. z Nutellą ;)

Powyżej na zdjęciu widzicie fotel jakby co ;)


Obraz poniżej zapewne znacie. Jest to słynne dzieło Pablo Picasso - Les Demoiselles d'Avignon. Mogliście ten obraz zobaczyć m.in. w filmie Titanic, ale prawda jest taka, że mimo iż za czasów Titanica obraz już istniał, to nigdy nie był na pokładzie tego brytyjskiego transatlantyku i też nie zatonął. Co więcej, główna bohaterka filmu Camerona trzyma ten obraz w rękach i wydaje się, że nie jest on szerszy niż metr, może półtora. Prawdziwe dzieło jest znaaaaaacznie większe - mierzy dokładnie 243.9 cm × 233.7 cm ;)



Pablo Picasso - Les Demoiselles d'Avignon
Widok z jednego z okien w MoMA
Vincent van Gogh - Starry Night
Renaissane Times Square Hotel - jeden z najlepszych hoteli w jakim miałam okazję przebywać. Niestety nie podczas tej wycieczki, a poprzedniej.

Tak się zwykle dzieje, że każdy dzień który spędziłam w Nowym Jorku zwykle kończył się na Times Square ;)


I to by było na tyle z naszej nowojorskiej wycieczki. Kiedy znów planuję powrót do NYC? Możliwe, że w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, żeby zobaczyć jak miasto jest ozdobione, ale to będzie moja ostatnia wyprawa do NYC zimą. Kolejne wizyty planuję już tylko na wiosnę i lato ;)

I jak zwykle w siedząc w taksówce śledzę trasę z Manhattanu na lotnisko ;)