Saturday, February 18, 2012

Boston - dzieje się aż za dużo!

Zacznijmy od lotu... Wystartowałam z Poznania, miałam przesiadkę w Monachium, na którą czekałam jakieś 6 godzin... to było 6 godzin męczarni i próbowałam je zabić na wszelkie możliwe sposoby - chodziłam po lotniskowych sklepach, poszłam na skromny obiadek, na kawkę, czytałam gazety, grałam na IPodzie i jakoś minęło... 

Wsiadam do samolotu, który ma zabrać mnie do Logan International Airport w Bostonie, dostałam miejsce na samym środku, wolę przy oknie, mimo, że się boję, ale jakoś przeżyłam to, że siedzę pomiędzy dwoma osobami. Z lewej strony usiadł pewien miły pan, który uśmiechał się za każdym razem, kiedy na niego spojrzałam, jak się później okazało - ksiądz z Pensylwanii. Z prawej Azjata, który ubrudził mi płaszcz sosem od makaronu, który podali w samolocie i przez cały rejs wydawał się mieć wyrzuty sumienia, bo kiedykolwiek się do mnie odzywał to mówił "I'm so sorry". Oddał mi swoje chusteczki abym mogła przetrzeć swoje okrycie, nie byłam zła, szybko wybaczam takie drobiazgi ;) Z księdzem przegadałam cały rejs, ucieszył się na wieść, że jestem z Polski, bo mógł ze mną porozmawiać o Janie Pawle II, o Bogu, o kościołach i świętych miejscach. Jak się później okazało, ksiądz zwiedził wszystkie święte miejsca które udało mi się do tej pory zwiedzić tj. Jasną Górę w Częstochowie i Górę Objawień w Medjugorje. Jeszcze przed startem przyznałam się owemu księdzu, że boję się latać, na co ksiądz zaproponował, że mnie pobłogosławi - lot (i turbulencje nad oceanem) przeżyłam bardzo spokojnie :) Została godzina do lądowania... odliczam ostatnie minuty i co chwilę zerkam na ekran czy choć kilka minut ubyło. Nie mogłam się doczekać lądowania, mimo iż czekały mnie formalności na lotnisku. 

Wylądowałam... pożegnałam się z księdzem, który zaprosił mnie i mojego męża do Pensylwanii dając mi jednocześnie wszystkie namiary na siebie. Idę do urzędnika imigracyjnego - ten wita mnie dość obojętnie, poczucie humoru też ma kiepskie, bo próbowałam z nim zażartować na temat płyty z rentgenem, na którą nawet nie chciał spojrzeć, ale chyba nie miał na to nastroju, bo na jego twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Przypomniało mi się potem, że zaznaczyłam w deklaracji, że nie wwożę żadnego jedzenia, a miałam w bagażu czekoladę. Mówię więc urzędnikowi, że mam czekoladę i nie wiedziałam czy to zaliczają jako FOOD dlatego też nie zaznaczyłam tego w deklaracji (lepiej późno się przyznać niż wcale ;) ), na co urzędnik pyta: 
- You eat it? 
ja: Yeah 
- If you eat it, then it's food. ;) 
Następnie po okazaniu wszystkich dokumentów, urzędnik stojący obok kolesia, który rozerwał kopertę (tego od FOOD), podążając wzdłuż niebieskiej linii, zaprowadził mnie do jakiegoś biura, gdzie miałam siedzieć i czekać, aż mnie zawołają po imieniu. 

Jakiś mrukliwy koleś nawet ładnie wypowiedział moje imię, pytał o amerykański adres, który podałam i dlaczego będę mieszkać w hotelu a nie tam, gdzie podałam (a podałam kalifornijski adres teściów). Powiedziałam, że to moja wycieczka i ja decyduję gdzie się zatrzymam, a poza tym robię to tylko po to, żeby wiza w paszporcie nie straciła ważności (a na wlot po pieczątkę do USA miałam 6 miesięcy, które upływa w marcu), bo co mu będę ściemniać ;) Kazał mi usiąść i czekać aż przejrzy dokumenty, potem znów mnie zawołał, złożyłam odciski palców i podpisy, po czym wręczył mi mój paszport z pieczątką i informacją o Social Security Number i życzył Good luck. Odbieram bagaż i idę złapać taxi. Taksówkarz okazał się równie gadatliwy i pozytywny jak urzędnik imigracyjny. Przez całą drogę nie odezwał się do mnie ani słowem, a kiedy podjechaliśmy pod hotel wymienił tylko ile jestem dłużna (30 dolców) i nara, no okej, wysilił się na "Thank you". 

Myślałam, że Amerykanie są zawsze uśmiechnięci i życzliwi, a tu od początku witali mnie sami mrukliwi goście ;) no cóż... bywa... ;) 

 Na szczęście w hotelu już było inaczej. Bellboy, który przyniósł mój bagaż do pokoju dużo się uśmiechał, był życzliwy i mówił, że mimo, że jest już ciemno (to była godzina 19), to mogę śmiało wyjść, bo okolica jest bardzo bezpieczna, a dookoła są bary, kluby i sklepy, także jest gdzie iść oraz, że kiedy czegoś będę potrzebowała to mam dzwonić. Podziękowałam za informację i rzuciłam się na łóżko. Byłam wyżęta. Wzięłam prysznic, włączyłam Skype'a, żeby jeszcze przed snem zobaczyć męża i zasnęłam szybciej niż zdążyłam policzyć do 10 baranków. 

Następny dzień, czyli 18. lutego zaczęłam o godzinie 7:00. Szybki prysznic, suszarka, prostownica (lubię siebie w prostych włosach ;)), lekki make up i wychodzę. A o tym co widziałam i co robiłam - napiszę w następnym poście. Zdjęcia też będą w kolejnym poście ;)

2 comments:

  1. pierwsze koty za płoty :) ja przy przesiadce miałam odwrotną sytuacje - mielismy trase Berlin-> Dusseldorf -> Newark przy czym w Dusseldorfie mieliśmy kolo godzinki przerwy, a pierwszy samolot przyleciał z opóźnieniem :( przylecieliśmy na styk, akurat jak już wpuszczali ludzi do drugiego samolotu, ale zdążyliśmy :)
    czekam na pierwsze zdjęcia! pozdrawiam, N.
    ps: ja tu z wizażu :D

    ReplyDelete
  2. hej hej :) dziękuję za komentarz. Btw. wiem, że z wizażu, pamiętam taki nick :D

    ja za to w drodze powrotnej będę miała godzinę na przesiadkę, więc może być podobnie jak w Twoim przypadku ;)

    ReplyDelete